wtorek, 19 maja 2015

Rychliki -cz.3

W oczekiwaniu na organizatorów, wyniki i etap nocny każdy jak mógł organizował sobie wolny czas. Jedni regenerowali siły pochrapując z cicha, inni podtrzymywali więź w stadzie za pomocą wzajemnego iskania

jeszcze inni trenowali przed kolejnym etapem, spontanicznie organizując drobne InO


Późnym popołudniem, a raczej wczesnym wieczorem pojawiły się wyniki. Pierwszy etap dał nam drugie miejsce. Do zrównania się ze zwycięzcą zabrakło nam jednego jedynego punktu, wystarczyło podbiec kawałeczek:-( Drugi etap, gdzie z szesnastu PK zebraliśmy tylko cztery ukończyliśmy na czwartym miejscu. Hallo! Autor! Czy to jakoś daje do myślenia???

Wreszcie nadszedł wieczór. Znowu zostaliśmy wywiezieni w las, z którego jak kto potrafi, mieliśmy wrócić do bazy. Jakoś nie obawiałam się tego etapu, bo nie znałam przypadku, żeby na jednej imprezie udało się autorom zaserwować dwie nieprzechadzalne  trasy pod rząd - czyli mogło być już tylko lepiej.
Faktycznie, mapa nie wyglądała jakoś dramatycznie, opis był sensowny, dostaliśmy wczesną minutę startową, nie było się czego czepić.
Poszliśmy jak burza. Szczególnie, że z całych sił staraliśmy się uciec przed wszędobylskimi muszkami, które usiłowały się nam wcisnąć do oczu, uszu, nosa. Ucieczka oczywiście z góry była skazana na niepowodzenie, ale co nadrobiliśmy czasu, to nasze. Bezproblemowo udawało nam się żonglować kółeczkami, trafialiśmy więc w okolice punktu za każdym razem. Nie żeby było łatwo, co to, to nie. A to idąc na azymut natykaliśmy się na ścianę zwartego lasu i z narażeniem  zdrowia i urody przedzieraliśmy się w linii prostej do celu, a to zjeżdżaliśmy po stromej, kamienistej skarpie w poszukiwaniu właściwego głazu, a to konkurencja deptała nam po piętach i musieliśmy mylić pogonie, żeby nie naprowadzić przeciwnika na właściwy punkt.
I tak kilka ostatnich punktów zdobyliśmy już w kooperacji z dwoma zespołami, bo na prostej drodze raczej trudno jest się odtramwaić - albo musielibyśmy pobiec (trudno liczyć na bieg wyczynowy na trzecim etapie), albo zostać w tyle i tracić cenny czas. Tramwaj miał i zalety - po bezskutecznym czesaniu terenu można było komisyjnie wpisać BPKa i mieć pewność, że to nie nasza fanaberia, a fakt w miarę obiektywny.
Rzekę przekraczaliśmy już w lekkich minutach. T. ruszył z kopyta do ostatniego punktu, ja doczłapałam się siłą woli. Spadek formy na końcówce i złapanie jednego stowarzysza uplasowały nas, jak się potem okazało, na trzecim miejscu tego etapu.
Po wczesnym dotarciu do bazy (wcześnie wyszli, wcześnie wrócili) mieliśmy luksus kąpieli w ciepłej wodzie, bez oczekiwania w kolejce, a do tego przy świetle, czego nie wszyscy wracający później mogli doświadczyć.
Kiedy nad ranem lunatykowałam do łazienki, na ścianie dumnie wisiały już wyniki ostateczne. Wydawało mi się, że zajęliśmy trzecie miejsce, ale dopiero poranne dokładne ich przestudiowanie dało mi pewność, że to nie sen.
Potem odbyła się medalacja, dyplomacja i nagrodacja. Nagrody były bardzo, bardzo interesujące. Ja od razu złapałam za najbardziej ryzykowną z punktu widzenia organizatorów (a zwłaszcza autora drugiego etapu) i zastanawiałam się, czy aby jej od razu nie użyć.


2 komentarze:

  1. Iskanie dopiero było po etapie nocnym :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację! Niniejszym prostuję - J. był iskany dopiero po etapie nocnym :-)))))))

      Usuń