sobota, 9 maja 2015

OMTTK

T. razem z D. M. zgłosili się na ochotnika do zorganizowania InO w ramach Ogólnopolskiego Młodzieżowego Turnieju Turystyczno-Krajoznawczego. Chyba wzięli sobie do serca wpajane na kursie OInO obowiązki oinoka:
"Organizator InO ma obowiązek wcielania w życie programu PTTK przez swoją działalność organizacyjno - popularyzatorską".
Ja do wcielania załapałam się zaocznie, bo nikt mnie nie pytał o zdanie. Ale, co tam, zawsze sobie można trochę powcielać.
Świtkiem  pojechaliśmy do Brochowa, gdzie impreza miała mieć swój start. Podzieliliśmy lampiony na dwie kupki - trochę równo, a trochę sprawiedliwie - D. M. wziął jedną, my drugą. On pojechał rowerem, my samobieżnie. Trasy chłopaki zrobili łatwiutkie (bo niektórzy uczestnicy  mieli InO pierwszy raz na oczy zobaczyć) i większość lampionów miała zawisnąć wzdłuż drogi. My oczywiście załapaliśmy się na tę mniejszość, ze szczególnym uwzględnieniem niewygodnej do chodzenia skarpy. Pierwszy raz byliśmy w terenie, bo rekonesans robił D., w efekcie chwilami nie bardzo wiedzieliśmy gdzie co powiesić, ale jakoś szło. Ostatnie z tych nieprzydrożnych PK wypadły koło oczyszczalni ścieków. T. wypatrzył kępę drzew do powieszenia stowarzysza i ruszył w jej kierunku. Nagle..... zapadł się po szyję! No dobra, trochę przesadzam, ale gwałtownie ubyło mu kilka centymetrów wzrostu. Nadludzkim wysiłkiem wyrwał się z wciągającego go bagna i jeszcze powiesił, co miał do powieszenia. Taki jest!
Ruszyliśmy dalej. Atmosfera zaczęła się jakby zagęszczać. Mimo kataru, docierały do mnie jakieś dziwne wonie.
- Coś śmierdzi.
T. spojrzał na swoje nogi - jedna z nich pokryta była ciemną mazią. Bagno okazało się wysypiskiem odpadów z oczyszczalni. Śmierdzących odpadów. Jednym słowem - gówno, proszę państwa. Gdyby to był sen, to przynajmniej wróżyłby pomyślność i bogactwo, a tak, gówno mogło wróżyć najwyżej ostracyzm społeczny.
Po powrocie do bazy T. usiłował uprać buta, w efekcie nadal był śmierdzący, ale za to mokry:-)
Ja zajęłam się sekretariatem, czyli wydawaniem kart startowych, materiałów pomocniczych, znaczków, broszur, informatorów - jednym słowem: makulatury. Panowie stanęli z mapami przy drzwiach wyjściowych (bo wiadomo, T. jakby co, mógłby się wietrzyć) i wypuszczali kolejne zespoły na trasę.
Po wypuszczeniu ostatniego zespołu szybko w autko (szyby obowiązkowo opuszczone) i do Tułowic na metę. Na pierwszych powracających nie trzeba było długo czekać - zebrali z połowę punktów, ale za to szybko im poszło:-)
Kolejne wracające zespoły zaczęły zgłaszać brak punktów kontrolnych oraz snuć opowieści o krwiożerczej tubylczyni, która zrywała lampiony i zabraniała chodzenia po jej wsi. Faktycznie, już podczas rozwieszania  D. miał z nią bliski kontakt trzeciego rodzaju i niemal musiał salwować się ucieczką.
Sprawdzanie kart, szczególnie kategorii TD, okazało się nie lada wyzwaniem. Chyba żaden regulamin nie przewidział możliwości młodych ludzi w dziedzinie uatrakcyjniania wpisów. Na szczęście zasada - dowolnie, byle konsekwentnie i tak samo w każdym przypadku - pozwoliła jakoś ogarnąć sytuację. Oczywiście, nie obyło się bez różnicy zdań miedzy sędziami, a uczestnikami, na szczęście ewentualne protesty miał rozstrzygać sędzia główny całej imprezy.
W końcu udało nam się wyrwać z rąk żądnej krwi tłuszczy (zasada: "bić autora" obowiązuje już od najmłodszych lat) i ruszyliśmy na zbieranie ocalałych resztek lampionów. Chyba nie muszę pisać, że kiedy tylko rozdzieliliśmy się z T., ja natychmiast się zgubiłam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że on miał wzorcówkę, a ja nie.
Po powrocie do domu T. zamknął się w łazience. Siedział, siedział, siedział, siedział .... a kiedy wreszcie wyszedł, odświeżająco pachniał .... domestosem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz