środa, 17 czerwca 2015

Cztery Syrenki i Smok piąty.

Wciąż obolała po triathlonie poważnie zastanawiałam się czy iść oswajać tego Smoka razem z T. wyczynowo, czy lepiej sama, ale za to rekreacyjnie - tyle ile nogi dadzą radę. Zaryzykowałam pójście z T. zakładając, że w znanym terenie może nie będziemy się błąkać, tylko raz dwa zbierzemy co trzeba i szybko wrócimy.
Jak zawsze, najtrudniejsze było podjęcie decyzji - od czego zaczynamy i w którą stronę idziemy. W związku z tym po zgarnięciu najbliższego punktu ruszyliśmy najpierw w jedną stronę, potem (po zmianie koncepcji) w drugą, następnie w trzecią i pozostaliśmy przy czwartej. Albo piątej, nie pamiętam, bo się pogubiłam w liczeniu.
Mimo, że mapa była łatwa, z podpisanymi ulicami, ze znanym (choćby z biegów) terenem, nijak nie mogłam połączyć tych Syrenek do kupy. A składanie mapy to na ogół moja działka. Chyba mi ten triatlon zaszkodził nie tylko na nogi...
Wspomagając się znajomością terenu jakoś zaczęliśmy gromadzić te wymagane pięćdziesiąt punktów. Po drodze spotkaliśmy chyba ze sto osób z mapami, mimo, że oficjalnie na liście było ciut ponad pięćdziesiąt. A może tylko ja podwójnie widziałam? W niektórych miejscach w ogóle nie trzeba było szukać punktów, bo wystarczyło iść za tłumem.
Jakieś wredne budowniczki trasy (nie będę pokazywać palcem, bo to nieładnie, ale one niech się poczuwają) tak kombinowały z trasą, żeby przelecieć się po chyba wszystkich okolicznych schodach. A wiadomo, że z obolałymi kończynami krocznymi jest to ból. Wielki ból! Zaciskałam więc z bólu zęby i bohatersko parłam dalej.  Nie wiem czy nie należy mi się jakieś specjalne wyróżnienie za hart ducha!
Na sam koniec, kiedy zaczęliśmy już wracać, T. po raz kolejny podliczył punkty i co się okazało? No co? Zamiast nadmiaru , jak wynikało z dotychczasowych wyliczeń, mieliśmy niedomiar. Musieliśmy wrócić po jeszcze jeden punkcik. Na szczęście mieliśmy spory zapas czasu, który jeszcze wzrósł po podbiciu ostatniego  PK. W związku z koniecznością spóźnienia się na metę o dziesięć minut (spryciarze, spryciarze) zaliczyliśmy powolny spacer w stronę mety, zwiedzanie stacji metra z wykorzystaniem dwóch wejść do niej, kontemplację Syrenki. A na koniec odczekaliśmy jeszcze parę minut na samej mecie.


A potem to już tylko festiwal ciast. Załapałam się na cztery różne.
Ale po pół kawałka, żeby nie było!
Syrenka pomagała kroić ciasta, bo co się jej miał miecz marnować

A przepis na zielone będzie w odrębnym wątku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz