środa, 1 czerwca 2016

O, Matnio! - cz. 4

Po przespaniu dwunastu godzin byłam gotowa na każdy wyczyn. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Start tym razem był z bazy, więc mogłam spokojnie przygotowywać się do wyjścia jednocześnie obserwując rozwój sytuacji. Przyuważyłam, że część zawodników z naszej trasy po wystartowaniu szła asfaltem i ginęła za zakrętem, część wcześniej wbijała się w drogę pod górę. Ja wybrałam tę pierwszą opcję i dopiero kiedy naocznie przekonałam się, że do niczego mnie to nie doprowadzi, zawróciłam. Test drugiej opcji wypadł pomyślniej i po chwili miałam w garści pierwszy punkt. Jak na razie wycinki dawały się dopasować bez problemu, szłam więc nie czekając na żadne towarzystwo. Na trzecim punkcie dogoniłam Krzyśka, którego wciąż gdzieś tam widziałam w oddali przed sobą, ale byłam przekonana, że idzie w tezetach. Nawet zagadnęłam, że mamy wspólny punkt.
Z wycinka czwartego umyśliłam sobie iść na trzeci. Na mapie może i wyglądało to sensownie, ale rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Poszłam wzdłuż ogrodzenia, a potem pionowo w górę na szczyt. Wzdłuż ogrodzenia jeszcze jakoś szło - lekkim trawersem i jakby czymś ścieżkopodobnym - potem zaczął się horror. Najpierw przystawałam co jakieś dwadzieścia kroków. Jeszcze wmawiałam sobie, że podziwiam krajobrazy, że na mapę muszę spojrzeć, wybrać najlepszą trasę. Przy przystankach co dziesięć kroków tłumaczyłam sobie, że trzeba często pić, bo można się odwodnić, poza tym pod nogi trzeba patrzeć, bo teren coraz trudniejszy. Kiedy co pięć kroków siadałam na pniu (uprzednio skrupulatnie sprawdziwszy, czy nie wylegują się na nim żmije) zastanawiałam się, co ja tutaj robię i gdzie tu sens i logika. W górę nie miałam siły iść, w dół było szkoda zmarnować tych przebytych już metrów. Więcej siedząc niż idąc, w końcu, po ponad godzinie wdrapałam się na górę. Dalszą wędrówkę w wybranym kierunku uniemożliwiła mi ściana skłębionych jeżyn i innych chaszczy. Iść dało się tylko na wschód, czyli na wycinek szósty. Oczywistym jest, że z poprzedniego punktu mogłam na niego wejść drogą - łatwiej i szybciej. Po szóstym wycinku kręciło się trochę ludzi. Podbiłam co trzeba i razem z napotkanym Maćkiem ruszyliśmy na ten mój nieszczęsny trzeci wycinek. Od tej strony dojście było zdecydowanie łatwiejsze. Znalezienie punktu wydawało się formalnością, a tymczasem plątaliśmy się po krzakach i nic z tego nie wynikało. Napotkane osoby, które już miały ten punkt wskazywały ręką bliżej nieokreślony kierunek i leciały dalej, a nas żadna z podpowiedzi nie przybliżała do osiągnięcia sukcesu. W końcu po kolejnym namierzeniu się się z poprzedniego punktu, po przeczesaniu połowy Beskidu Żywieckiego udało się natrafić na kopczyk z lampionem.
Punkt B wzięłam stowarzyszony, bo już mi się nie chciało sprawdzać kolejnego wzniesienia, Maciek nie odpuścił właściwego i poszedł się uściślać. Ja tymczasem ruszyłam na C. Przed wyjściem na trasę autor mapy straszył, że to najtrudniejszy punkt i nawet nie ma do niego stowarzyszy. Raczej nie wierząc w sukces ruszyłam pionowo w dół nie zwracając uwagi na bujną roślinność i nie bardzo wiedząc jak wybrnąć z sytuacji. Szłam, bo szłam. I oto nastąpił cud - krzaki się rozstąpiły, a moim oczom ukazał się lampion. W pierwszej chwili myślałam, że to jakaś fatamorgana, ale nie! Lampion był jak najbardziej realny. Uskrzydlona sukcesem parłam pod górę sapiąc jak lokomotywa. Nagle gdzieś w dole usłyszałam odgłosy przedzierającego się przez zarośla dzika. Zastygłam. Dzik zawołał:
- Kto tam?
- Renata - odpowiedziałam.
- A kto z tamtej strony?
- Maciek.
Okazało się, że cud był jednorazowy i przeznaczony tylko dla mnie, inni musieli sobie lampionu poszukać sami. Słownie nakierowałam Maćka na właściwy kierunek i znów zaczęłam przedzierać się przez młodnik i chaszcznik w górę. Na szczycie padłam i swoje musiałam odleżeć. No ale ile można leżeć? Uszłam już kawałek w stronę piątego wycinka, kiedy z lasu wynurzył się Maciek i oznajmił, że nie znalazł.  Wróciliśmy do miejsca, w którym zaczęłam schodzić na punkt i poradziłam iść na krechę w dół.
Na wycinku piątym spotkałam wielką grupę TF-ów, załapałam się z nimi na familijną fotkę, zebrałam swój punkt (albo i stowarzysza, kto to wie) i nie dałam się przekonać, że jestem na wycinku jedenastym. Oni podobno byli. PK H wzięłam od tyłu, bo coś za nisko zeszłam z grzbietu, a kiedy już go wbiłam, zauważyłam dwa inne lampiony. Nie dociekałam już, który lepszy - aż taka wybredna nie jestem.
Wycinki 11 i 12 były przeniesione ciut dalej niż na mapie, bo coś się w trasie pozmieniało. Szłam, szłam i szłam i wydawało mi się, że jestem już za daleko. Wróciłam. POD GÓRĘ. Uznałam, że jednak trzeba dalej. Ale dalej, to już za daleko. Pewnie miotałabym się tam do wieczora, gdyby nie Adam, który minął mnie mówiąc, że idzie na jedenastkę. Ruszyłam za nim, bo jak idzie, to pewnie wie. Tam gdzie zniknął za zakrętem wydawało mi się już stanowczo za daleko, wzięłam więc pierwszego spotkanego stowarzysza i tak trochę na czuja ruszyłam szukać dwunastego wycinka. Uszłam już hektar, do tego w dól i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jednak Adam miał rację, a z związku z tym jestem na niewłaściwej ścieżce. Ponieważ chodzenie przez największy gąszcz przestało już na mnie robić wrażenie, spokojnie przedarłam się do właściwej drogi, a tam ku swej wielkiej radości napotkałam śliczny tramwaik idący na kolejny punkt - dokładnie ten, którego i ja potrzebowałam. Podczepiłam się i poszłam na sępa. Byłam już tak zmęczona, że nawet nie chciało mi się patrzeć w mapę, zdałam się więc na przywódcę grupy i liczyłam na to, że mnie nie przegonią. Na końcówce wycinki mocno zachodziły jeden na drugi, więc zlokalizowanie się było łatwe i tłumaczyłam sobie, że i tak bym trafiła, tylko wolniej bym szła. Zdecydowanie wolniej! Chłopaki tak gnali przed siebie, że ledwo nadążałam.
Przy przedostatnim punkcie padłam pod drzewem i nawet nie miałam siły spisać kodu - litościwie Wojtek mnie w tym wyręczył. Z ostatniego punktu już zrezygnowałam, szczególnie, że uświadomiłam sobie pomyłkę w liczeniu czasu - byłam już w ciężkich i musiałam gnać na metę. Oddałam kartę i padłam u nóg organizatorów. Obiad był wydawany parę metrów od mety, ale dotarcie do niego zajęło mi chyba z pół godziny. Potem jeszcze pozalegałam na trawce w oczekiwaniu na powrót Tomka z trasy i wreszcie z buta wróciliśmy do bazy. Spacer po równym jest zdecydowanie przyjemniejszy niż pod górę!

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz