piątek, 24 czerwca 2016

Niektórym się powodzi! Na zawody - do Łodzi!

Szybki Mózg w pełni zaspokoił moje biegackie potrzeby, z głową wszystko w porządku, więc nie dałam się namówić na szaleńczy wypad do Łodzi.
W odróżnieniu od Tomka.

Na stare lata chyba zgłupiałem. Bo jaki sens jechać (i wracać) łącznie dobrze ponad 6 godzin na zawody,  gdzie biegnie się tak z pół godziny… Ale pojechałem. Bo jak Prezes namawia, to nie wypada odmówić. I to pomimo tego, że upał, że dzień wcześniej wysilałem mózg i nogi na Szybkim Mózgu, a w sobotę InO Świętojańskie, z którego prosto na finał Lampionady...
Ale się zdeklarowałem więc pojechałem. Wstyd się przyznać, ale jako „klasa burżujska” do tej pory na zawody jeździłem własnym pojazdem. Teraz się zmieniło i upolowaliśmy tanie bilety na Polskiego Busa. Gdyby nie światłe przewodnictwo naszej Pani Prezes, to nie wiedziałbym gdzie wsiąść, bo przystanki jakoś nie są opisane na tablicach informacyjnych dworca na Młocinach. Jednak się udało i we w miarę klimatyzowanych warunkach i korkach planowo dotarliśmy do Łodzi. Szokiem było wyjście z przyjemnego wnętrza na popołudniową parówkę. Od razu odechciewało się biegać. Najpierw spacerek w poszukiwaniu bazy. Jak przystało na orientlistów, dzięki GPS-owi udało się jakoś bazę odnaleźć. Szybkie przebranie się i podreptaliśmy na start. Jeszcze wcześnie, start i lampiony dopiero się rozkładają. Ale taśma odgradzająca strefę zawodów już jest i przekraczać jej nie wolno.  W ramach rozgrzewki (jakby było nam mało siedzenia w autobusie) siadamy na ławeczce i części podlegające rozgrzewce wystawiamy na słoneczko. Pojawiają się zawodnicy. Jak szaleni robią pętelki po alejkach pięknymi lekkimi susami, a my przyglądamy się z zazdrością.  Chyba w ramach rozgrzewki przebiegają więcej niż dystans zawodów i to tempem dla nas, zwykłych śmiertelników nieosiągalnym. W międzyczasie rzuca się na nas krwiożercza chmara komarów. Jest to gatunek u nas ostatnio wymarły – widać przyleciały z pobliskiego rezerwatu. 10 minut do startu (mamy początkowe minuty startowe, by zdążyć na powrotnego busa). Aby uwolnić się od komarów ruszamy na rozgrzewkę (tzn. ja i B.).  Po pierwszej pętelce (będzie ze 100m) mamy zadyszkę i dość wszystkiego. Zmuszamy się do drugiej, ale to już kres naszych możliwości. 30 stopni w cieniu więc uznajemy że jesteśmy rozgrzani od samej temperatury otoczenia. Oczywiście  w trakcie rozgrzewki wyprzedzają nas  skaczący niczym gazele inni rozgrzewający się.
Start. Idę na pierwszy ogień.  Wyczytują tylko minutę bez nazwiska. Słyszę „Pan odważny” to chyba ja.  Tradycyjne, depilacyjne oklejanie ręki. Odliczanie. START. Chwytam mapę. Dobra, start udało się szybko zlokalizować na mapie. Widzę gdzie biec. Zielony krzyżyk po prawej od ścieżki. Jest jakiś obiekt typu pień z karmnikami. Pewnie to. Dobiegam. Ale coś nie tak. Za wcześnie i nie ma lampionu. Zerkam na mapę – nic tu nie powinno być wcześniej przed moim PK! Ślepię, bo w lesie kontrasty oświetlenia duże – raz słońce raz cień, a ścieżki i elementy na mapach wątłe jakieś, jakby na tuszu oszczędzali. Lecę dalej – jest lampion! Słowem - od samego początku idzie źle;-(  

Drugi PK ma być zaraz obok, na azymut. Niestety ciągle nie opanowałem moskiewskiego kompasu nakciukowego i nadrabiam drogi. Dobrze, że lampiony z daleka widoczne! Do PK 3 dłuższy przebieg na azymut. Znowu mnie znosi i wpadam na PK 13. 4 to pokrzywy i chaszcze. Na PK 5 wreszcie trafiam jak trzeba. Podobnie na PK 6. Na PK 7 pierwszy dłuższy przebieg.  Ciut bezpieczniejszy wariant, by nie przedzierać się przez to zielona na mapie.  Jako niedowidzący, do ósemki grzecznie omijając żywopłoty (a można było skrócić, bo były przebieżne przerwy w krzewach).  Do  11 kompas początkowo pokazał mi w inną stronę, więc znowu nadrobiłem drogi. Do 12 po alejkach, ale chyba dość sprawnie. I teraz wtopa sezonu. Kompas coś wskazał i pobiegłem nie tam gdzie trzeba. 14 podobnie. Wstyd. I teraz dobijający finisz 310m. Wrrr. Starałem się przyspieszyć i definitywnie z tyłu zostawiłem jakąś uczestniczkę, z którą gdzieś tak od połowy ścigałem się na dobiegach do PK (może ciut wolniej ona biegała, ale dokładniej trafiała na azymut, tak że ogólnie od PK 7 szliśmy łeb w łeb). Udało się dobiec  i wyjątkowo znaleźć upragniony lampion z napisem „finish” i drżącymi rękami wcelować chipem w odpowiednią dziurkę.  Niedługo po mnie wpadł jakiś zawodnik (tak w wieku zbliżonym do mojego), podbił metę i padł. Dość długo leżał na trawie dysząc, a ja go bacznie obserwowałem, czy nie wzywać pomocy i nie przeprowadzać jakiejś reanimacji. Ale udało się – przeżył.
Chwila czekania na resztę zespołu. Najpierw Pani Prezes - podbiegłem z nią ostatnie metry dopingując do przyspieszenia na ostatnich metrach. Potem wyczekiwanie na Anię. Zjawiła się planowo i w naszej obstawie przebiegła całkiem niezłym tempem ostatnie metry. Szczęśliwi wróciliśmy do bazy, woda, jabłko, do sklepu na loda i na autobus. Mniejszy ruch, autobus więc do Warszawy dotarł przed planem. Ostatnie ustalenia – tworzymy większa ekipę na kolejny etap w Atlas Arenie. Bieganie we wnętrzach to coś na naszym podwórku niespotykane  - a teren Łodzi mamy już rozpoznany!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz