Myślałam, że Rodzinne Marsze będą taką kameralną, lokalną imprezą i w zasadzie już pierwsza runda powinna dać mi do myślenia. Ale nie. Jakoś umyśliłam sobie, że frekwencja to się bierze od Niepoślipki.
Na drugą rundę, w przepisowym terminie zapisało się sześćdziesiąt kilka osób. Łyknęłam, a nawet ucieszyłam się, że takie zainteresowanie, bo na wiele klubowych imprez przychodzi mniej.
W piątek drukowałam mapy. Między zamknięciem zapisów, a drukiem zaczęły się maile i telefony. No, przecież nikomu nie odmówię pójścia do lasu. Miętka jestem i łatwo ulegam wpływom. No to uległam tak, że po terminie przyjęłam jeszcze ze trzydzieści osób. Ostatni chętni zapisywali się już na starcie.
-To się nie uda. To się nie może udać. - powtarzałam sobie w duchu widząc rosnący tłum.
W sobotę mieliśmy jeszcze dużą imprezę rodzinną, więc przygotowania weekendowe szły dwutorowo. Jako, że wmanewrowałam się w kierownictwo imprezy (czasem trzeba się wykazać), czułam się zobowiązana do załatwienia kilku spraw, zresztą Tomek nie rwał się do wyręczania mnie, tylko najwyżej podpowiadał, co jeszcze trzeba zrobić. No to załatwiałam wszystko, co dało się załatwić mailowo lub telefonicznie, zostawiając mu rzeczy wymagające fizycznej obecności, bo pracując w domu jest bardziej dyspozycyjny. W końcu wszystko wyglądało na dopięte na ostatni lub przynajmniej przedostatni guzik.
W niedzielę rano, zamiast odsypiać imprezę rodzinną, zerwaliśmy się tuż po siódmej i pognali w las rozwieszać trasy - ja pieszą, Tomek rowerową. Nawet szybko i sprawnie poszło. Potem jeszcze skontrolowałam stan mety organizowanej przez przedszkole (grunt, to się umieć kimś wyręczyć:-) i pojechaliśmy rozkładać biuro zawodów i start. Niezawodny Darek już tam na nas czekał. Z własnej inicjatywy, żeby nie było.


Takie impry to ja lubię! ;P
OdpowiedzUsuń