poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Binkowski Run

Jeśli ktoś jedzie koło sześciu godzin (w obie strony) żeby przez pół godziny pobiegać po lesie w poszukiwaniu lampionów, to jest:
a) wariatem
b) prawdziwym orientalistą
c) osobą nie potrafiącą racjonalnie gospodarować czasem

Wybraliśmy się z Tomkiem na Binkowski Run i żeby nie podpaść pod niektóre z punktów, wybraliśmy z oferty organizatora oprócz biegu jeszcze orientację precyzyjną i grę miejską (takie mini-trino w zasadzie) oraz dodatkowo trzy trina po Kielcach żeby jednak jakoś racjonalnie uzasadnić wyjazd.
Od razu odebraliśmy pakiety startowe, w tym przecudnej urody koszulki, w których nawet stare baby wyglądają gustownie. Od razu się więc przebraliśmy i zadawaliśmy szyku kręcąc się wokół hotelu (bo tam była baza zawodów) i w holu (w drodze do WC:-)))) Obejrzeliśmy też medale (z ilości wywnioskowaliśmy, że dla każdego będzie) oraz puchary, chociaż tu nie robiliśmy sobie większych nadziei.
Ponieważ do startu Tomka, który leciał na najdłuższy dystans, jeszcze mieliśmy ponad godzinę, postanowiliśmy spróbować tej orientacji precyzyjnej. Teoretycznie to wiedziałam o co chodzi, praktycznie - w życiu nawet z daleka nie widziałam. Na szczęście organizatorzy byli przygotowani na nikłą znajomość tematu przez uczestników i wytłumaczyli jak krowie na rowie, a na pierwszym stanowisku to nawet miła organizatorka dała wsparcie nie tylko duchowe:-) Wielkie dzięki! Na drugim i trzecim stanowisku już radziłam sobie samodzielnie, ale co tam wyrzeźbiłam - nie wiadomo. Nawet fajna ta precyzyjna, bo człowiek sobie siedzi lajtowo na krzesełku, rzuci okiem to tu, to tam, zdecyduje który lampion (albo strzeli w ciemno) i spokojnie idzie sobie na kolejne stanowisko. Ja to największy problem miałam z decyzją w jakiej kolejności widzę te wszystkie lampiony przed sobą, bo co na nowo spojrzałam, to jakoś inaczej mi się wydawało. Może dlatego, że zapomniałam wziąć okularów i widziałam tak piąte przez dziesiąte.
Po precyzyjnej wybraliśmy się na grę miejską, która (jak sama nazwa wskazuje :-)) rozgrywała się w lesie, przyhotelowym co prawda, ale zawsze. Do ośmiu PK zaznaczonych na mapie mieliśmy dopasować fotki. Utknęliśmy na czwórce, bo nic nie pasowało. Postanowiliśmy na razie odpuścić i czekać co wyjdzie drogą eliminacji. Drogą eliminacji wyszło, że autor mapy machnął się z kółeczkiem i zaznaczył je nie w tym miejscu co trzeba. Z czystym sumieniem wbiliśmy bepeka i poszli uświadamiać organizatorów o pomyłce, żeby ewentualnie mogli poprawić mapy dla kolejnych uczestników.
Po precyzyjnej i grze wciąż mieliśmy jeszcze spory zapas czasu, wzięliśmy więc udział w rozgrzewce prowadzonej przez zawodników VIVE Tauron Kielce i pooglądaliśmy sobie konkurencję, która kręciła się dokoła w oczekiwaniu na start. Wreszcie pierwsza grupa ruszyła. Na linii startu Tomek jeszcze udzielał innym instrukcji o co w tym wszystkim biega, a potem tylko kurz po nich został.
Ja do swojego startu miałam jeszcze godzinę. Zrobiłam się już strasznie głodna, ale nie chciałam napychać się przed startem, bo potem ciężko dźwigać pełny brzuch. Chwilę poleżałam na leżaczku, chwilę pospacerowałam po okolicy i jakoś zleciało. Wywołano moją grupę na start. Ustawiłam się w pierwszej linii, a obok mnie silni, młodzi faceci. Wiadomo, że jak padło hasło: start, pognali ile fabryka dała. Nie chciałam od razu zostać na końcu, więc walcząc o każdy oddech pędziłam za nimi. Chyba w życiu tak szybko nie biegłam! No, może raz z Basią i Darkiem, ale chyba też nie aż tak. Kiedy dobiegliśmy do napisu start już ledwo żyłam. Ponieważ nie miałam w planach śmierci z zabiegania, dalej ruszyłam już wolnym truchtem. Nawigacja była łatwa, a nawet bardzo łatwa (bo impreza przewidziana głównie dla tych, co pierwszy raz) więc przynajmniej nie traciłam cennego czasu na szukanie lampionów. Wszędzie gdzie się dało (i gdzie miało to sens) leciałam na azymut, bez względu na to co było po drodze, ale na szczęście lasek był przyzwoicie przebieżny. Dzięki temu udało mi się nadrobić trochę do tych, którzy dobrze biegli, ale naokoło, po ścieżkach. Na końcówce pierwszej pętli, przy PK czekał już Tomek z przygotowanym aparatem, mam więc fotki z akcji. Zresztą dużo fotek robili organizatorzy i mam nadzieje, że udostępnią.
Druga pętelka , na szczęście, była krótsza, bo już po pierwszej złachana byłam jak koń po westernie i spragniona wody i żłobu. Kiedy doleciałam na ostatni punkt, Tomek z triumfem obwieścił, że przybiegłam jako druga kobieta. Co prawda na starcie widziałam głównie facetów, ale pewnie i jakieś panie też biegły. W bazie zawodów zostałam uhonorowana pamiątkowym medalem, butelką wody i sesją zdjęciową:-)

Jak tylko złapałam oddech i przebrałam się w spódnicę i sandałki (uuupałłł), od razu ruszyliśmy robić trina, bo do ogłoszenia wyników mieliśmy dwie godziny czasu. Ponieważ Tomkowi cała nawigacja zużyła się podczas biegu, poprowadził nas tak okrężną drogą, że nadłożyliśmy chyba ponad kilometr żeby dotrzeć do początku trasy. Szybko zorientowaliśmy się, że nie wyrobimy
czasowo z wszystkimi trasami. Do części PK poszliśmy razem, potem
podzieliliśmy się, co kto szuka. I tak nie udało się przejść całości, dodatkowo nie wzięłam telefonu i nie mogliśmy się odnaleźć, a jak się w końcu znaleźliśmy, zostało nam tak mało czasu, że do hotelu musieliśmy wrócić taksówką. I całe szczęście zresztą, bo moje nogi ogłosiły strajk i nigdzie nie chciały iść. Tomek od razu poleciał zobaczyć, czy są wyniki i ku naszemu zdumieniu okazało się, że wchodzimy na pudło. Jego rewelacje potwierdził organizator wyczytując ze sceny osoby, które będą nagradzane i które proszone są o zgromadzenie się przy scenie. Dzięki temu, że wpuszczono nas na zaplecze sceny, mieliśmy bliski kontakt (niemal trzeciego stopnia) z czołowymi szczypiornistami Polski. Mnie akurat to specjalnie nie rusza, bo prawie nie odróżniam ręcznej od kosza, ale zawsze:-) W końcu, po chyba ponad godzinnej prezentacji piłkarzy oraz najmłodszych zawodników klubu VIVE Tauron, nadeszło nasze pięć minut. Otrzymaliśmy puchary, uścisk dłoni czołowego szczypiornisty (za Chiny Ludowe nie wiem którego), zrobiono pamiątkową fotkę i ... mogliśmy wracać do domu. Ponieważ od śniadania nic nie jedliśmy (no dobra, ciastko i brzoskwinię podczas robienia trino), pierwsze kroki (czy raczej obroty kółek samochodu) skierowaliśmy do punktu masowego żywienia na nugetsy z frytkami i to pozwoliło mi wrócić do żywych. Powiedzmy takich półżywych, bo z bólem głowy, ale ukokosiłam się w fotelu i jakoś dotrwałam do końca podróży. Całe szczęście, że Tomek miał jeszcze siły prowadzić i nie musiałam pilnować żeby nie zasnął.
W sumie zaliczyliśmy całkiem sympatyczna imprezkę i jeśli będzie kolejna edycja, to na pewno też pojedziemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz