niedziela, 4 września 2016

Orientiada

Wczoraj Tomek latał z mapą na pięćdziesiąt kilometrów, ja w tym czasie latałam ze szmatą i odkurzaczem na dziewięćdziesięciu metrach kwadratowych. Ponieważ mam niejakie przeczucie, że latanie z mapą będzie poczytniejsze, niż latanie ze szmatą, więc idzie relacja Tomka:


Jak utraciłem dziewictwo…czyli pierwsza 50-tka.

Odkąd pamiętam, biegi nie były moją mocną stroną.  Trudności w zaliczeniu obowiązkowych biegów w szkole – niby przebiegałem wyznaczony dystans, ale zawsze w ogonie i z co najmniej słabym rezultatem.  Ale w wieku szczenięcym  w kilku książkach spotkałem fabuloryzowane opisy biegów długodystansowych, maratonów.  I napisano tam także, że ludziom w podeszłym wieku (tak gdzieś koło 40stki) całkiem dobrze te maratony wychodzą. Chyba gdzieś to sobie wziąłem do serca, bo gdzieś tak koło 50-tki zacząłem chodzić na orientację, a potem nawet biegać w poszukiwaniu lampionów.  Najpierw przebiegnięcie 300 m kończyło się wypluciem płuc i odłączeniem świadomości od reszty ciała. Potem coraz więcej podbiegałem, dzięki wujkowi Google znalazłem plan treningowy „of fajtłapy do biegacza”, tak, że teraz 5-6 kilometrów biegu liniowego nie stanowią problemu, a w poszukiwaniu lampionów to i większy dystans udaje się w pełni świadomie pokonać.
Dochodzimy do sedna – gdzieś tak na początku roku czekając w szpitalu na operację kolana, zafascynowany opowieściami wszystkich orientalistów o 50-tkach, setkach i innych takich postanowiłem, że na jesieni zaliczę swoją pierwszą pięćdziesiątkę. Wiadomo, kalendarz ukochanych marszy napięty, do tego krótkie BnO, więc ciężko znaleźć czas na coś nowego. Ale udało się – niezawodny Marcin O. ogłosił niekolidujący z niczym termin Orientiady z trasą TP 50. Oczywiście zapisałem się.  Do sprawy podszedłem „profesjonalnie” – na jakieś miesiąc wcześniej zacząłem w miarę regularnie podbiegać, z Panią Prezes (postanowiliśmy wystartować razem, bo na różnych biegach okazało się, że mamy podobne osiągi, a zresztą w kupie raźniej) dyskutowaliśmy nad taktyką (od razu gaz do dechy, a po 20 kilometrze czołgamy się do mety, czy jakoś na odwrót) .
Nadszejszła wielkopomna chwila… Pobudka o 6 rano, kanapka na drogę i wyjazd do Mińska Mazowieckiego. Papierkologia stosowana, odbiór fantów z pakietu startowego i ..poszli! Uczestników nie za dużo - tak z 10 szt. na naszej trasie. Szybki rzut oka na mapę  i decyzja - od zachodu i jako pierwsi chyba wyszliśmy na trasę. Na dobry początek trucht. Pierwszy PK znany nam jeszcze z Lampionady, więc pomimo wyrobu mapopodobnego, jakim jest 50-tka Compassu, którą dostaliśmy, udało się go szybko zlokalizować. Opis „bagienko”, ale zabrakło informacji, która strona bagienka. Okrążyliśmy całe i oczywiście lampion był na szarym końcu podmokłej dziury.
Zygzakiem zgarniając PK na malowniczej górce poszliśmy szukać ambony (lampion na górze). Niestety z rozpędu szukaliśmy w złym miejscu. Dość długo szukaliśmy. Ale jako, że ambon nie stawia się bezpośrednio przy samej wiosce, coś nas tknęło i wróciliśmy na właściwą drogę. Dojście do ambony –koszmarnie ucierpiały moje nowe buciki przy wędrówce przez świeżo zbronowane pole. Przy pierwszej ambonie okazało się, że jako ten z zespołu o większym lęku wysokości, ale jako dzielny mężczyzna, musiałem wspinać się po chybotliwej drabinie by przedziurkować karty.  I tak już zostało – liczne na trasie ambony,  czy lampiony w przepustach przypadały mojej osobie.
Przy następnym PK - „zagajnik przy rowie” pierwszy tłum. Obok nas para konkurentów z TP 50 nazwanej przez nas „zielonymi” z powodu kolorystyki dominującej w stroju, zawodnik nazywany „czerwonym” oraz rowerzyści, którzy startowali po nas i tu nas dogonili. Podobnie następny PK „gruszka nad rowem” – tu dołączyli także organizatorzy, którzy zaniepokojeni telefonem uczestnika o braku lampionu przyjechali wszystko sprawdzić. Lampion był – choć gruszki chciało się szukać w innym miejscu.
Przekraczamy definitywnie drogę 802 i mały wysyp trzech PK tuż koło siebie. Do pierwszego próbujemy „na skróty”, ale teren mało przebierny, więc wracamy do bezpieczniejszych, choć dalszych dróg. Dalej już bez żadnych przeszkód. Mamy już 8 PK na liczniku czyli 1/3 karty podziurkowaną i 1/3 mapy zaliczoną. Przed nami PK 11 z opcją żywieniową. Przed nami w zasięgu wzroku co chwila pojawia się ekipa „zielona”.  Gdzieś w okolicach Julianowa widzimy że idą oni „ w zła stronę” – my znajdujemy bezpośrednią drogę przy wydmie, która powinna zawieść nas do „namiotu harcerzy”. Chwila na uzupełnienie płynów, połówkę banana i lecimy dalej. W międzyczasie dobiega ekipa dobrze biegająca z trasy TP25 i jakiś rowerzysta. Zielonej konkurencji ani śladu.
W poszukiwaniu kolejnego bagienka widzimy znowu naszych Stowarzyszonych rowerzystów. Najpierw machamy sobie z daleka, potem puszczamy się biegiem co by ich dogonić. Rowerzyści uprzedzają nas, że kolejne 2 PK (14 i 13) są źle rozstawione. Pokazują na mapie, że czternastka jest znacząco bardziej na wschód, a trzynastka na zachód. Pełni obaw idziemy dalej na jakiś przepust. Po drodze spotykamy biegnącą konkurencję (biegnącą jak na wyścigach, w przeciwnym kierunku, znaczy już po 2/3 trasy!), która zatrzymuje się i podobne uwagi jak rowerzyści podaje. Na przepuście  - rowerzysta, którego ostrzegamy przed czternastką. Jakiś zagubiony ten rowerzysta – ponoć 35km w pedałach, bolące łydki, a wygląda, że jest podobnie jak i my przed połową rasy. Ruszamy pełni obaw na 14 – rowerzysta jedzie w przeciwnym kierunku. Dochodzimy do wskazanego miejsca. Kółko na mapie wskazuje jakiś dół z wodą, a opis „brzeg zagajnika na szczycie”. Wody nie widzimy (bo nie szukamy nawet) ale górka jest. Zgodnie z sugestią rowerzystów czeszemy górkę w kierunku wschodnim aż do miejsca gdzie górka się kończy. Lampionu brak. Wracamy i czeszemy w drugą stronę. Na końcu wydmy jest lampion!!! Jest i dziura z wodą tam gdzie być powinna wg mapy. I PK jest obok wskazanej dziury, tyle, że na górze! No cóż straciliśmy sporo czasu z powodu „pomocy” innych uczestników! Okazuje się, że szukając 14-stki byliśmy o mniej niż 50 m od PK 13 „dołek w dole”, ale że lampion był dobrze ukryty, to go nie dojrzeliśmy. Tu znowu miga nam „czerwona” biegająca konkurencja. Kolejny PK przy pomniku i dobija do nas niedawno spotkany rowerzysta. Żali się, że coś nie w tę stronę pojechał na poprzednim PK, więc sprawdzamy czy odjeżdża tym razem w stronę właściwą. Przed nami mordęga. Kilometry asfaltu do najdalszego (żywieniowego) PK 21 w Cegłowie. Tuż przed PK 21 kolejna ambona. Tu odkrywamy, że mamy do zaliczenia … 21, a nie 24 PK! Jakie to miłe uczucie, gdy ubywają nagle 3 PK. Zerkamy przy okazji na GPS – pokazuje 38km. No widać, że przekroczymy pięćdziesiątkę. Do kolejnej grupy trzech PK idziemy wariantem ryzykanckim. Po drodze do przekroczenia rzeka Mienia, a mostu w okolicy nie widać. Plus taki, że jakby co zdejmiemy buty i wymoczymy pobolewające stopy. Niestety – okazało się, że rzeka jest do przeskoczenia bez zdejmowania butów, a nawet to nie było nam dane bo pojawił się nieplanowany piękny most. Kolejne 3 PK bez historii – no, może poza jedną „wpadką” – mieliśmy dojść do porządniejszej „poprzecznej drogi”, ale jakąś ledwo oznaczoną na mapie dróżkę przerobili na „autostradę” i zdezorientowani szukaliśmy PK jedną przecznicę wcześniej. Tu już zaczęło dopadać nas zmęczenie, krok wolniejszy, u mnie jakiś bóle na podeszwie. Koszmarnie długa przeprawa na przedostatni punkt. Jakieś tajne rowy kolejowe nieoznaczone na żadnej mapie. Wreszcie przedostatni PK na stawie. Chwilę potem spotykamy Kingę, które szuka stawu. Wskazujemy jej gdzie i czekamy na nią. Jeszcze ostatni PK. Wyprzedzają nas pociągi jadące w dobrym kierunku - aż chciałoby się wskoczyć i podjechać te dwie stacje… Mamy ostatnie bagienko – południowy brzeg. Potem dalej bawimy się w pociąg i podążamy wzdłuż torów. Zapada zmierzch. Dochodzimy do lasu. Moje nogi wysiadają. Właściwie nie nogi tylko stopy- w prawej czuję jakiś superbąbel na podeszwie, w lewej coś przy pięcie. Idziemy na skróty szukając najstarszej sosny. Jest! Tu czuję jakąś tragedię na podeszwie – oj ciężko się chodzi na czubkach palcach i pięcie kuląc stopę tak by bąblem nie dotykać do podłoża! Bałem się, że dziewczyny porzucą mnie jako zbędny balast, ale okazało się , że jako jedyny pamiętam drogę na skróty do szkoły. Tylko to mnie uratowało!
Jest meta! Błysk fleszy, medale, parówki itp. Dzielne dziewczyny zdobyły puchary (na TP 50 startowały je 3 szt.), ja się nie załapałem. Ale pierwsza pięćdziesiątka zaliczona. Czuję się w pełni rozdziewiczony w tym temacie. A nasze wysiłki na trasie jak nic „zeszły na psa” co ilustruje załączony ślad GPSu;-)
Szybki bilans:  60004m wg GPSa, ok 11 godzin na trasie,  ok. 35cm kwadratowych bąbla na obu podeszwach, medal za udział szt. 1, 1 pkt na OInO:-) Pewnie można było ciut  skrócić przebieg i czas na trasie – następnym razem będzie lepiej!
Teraz szybka rekonwalescencja, bo we wtorek i w środę zawody BnO !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz