piątek, 24 listopada 2017

Kopa Cwila nocą

No to ruszyła kolejna Warszawa Nocą. Oczywiście zapisaliśmy się na cały cykl, wciąż na zuchwałych, żeby Tomek miał szansę na dobry wynik, a mi żeby nikt trasy nie zbierał zanim dotrę do mety. A jednocześnie żeby nie było za krótko.
Jeśli ktoś się spodziewa takich atrakcji jak na "Z mapą na spacer", to sorry, ale nie. Po mieście daję radę. Powiedziałabym wręcz - nic ciekawego - pobiegłam, podbiłam co trzeba i wróciłam. To już większe atrakcje były z dotarciem na start. Oczywiście znowu musiałam dotrzeć własnym przemysłem, bo Tomek jechał prosto z pracy. Do stacji metra Ursynów dojechałam bezproblemowo, a dalej założenie było takie, że jakoś to będzie. Wiedziałam, że powinnam iść mniej więcej na południowy zachód, ale dla pewności postanowiłam włączyć nawigację. Nawigacja kazała iść na południe. Tylko, kurna, gdzie jest południe?? Zaczęłam grzebać w torbie w poszukiwaniu kompasu. Po dziesięciu minutach poddałam się - nie ma:-( Ruszyłam więc przed siebie zakładając, że najwyżej nawigacja każe mi zawrócić. Nawigacja jednak postanowiła podrażnić się trochę ze mną i wołała:
- Skręć w prawo!
- Skręć w lewo!
- Skręć ostro w lewo!
I tak w kółko. Początkowo nawet, jak jakaś idiotka, skręcałam, ale szybko zorientowałam się, że jednak coś jest nie halo. Zainstalowałam się na koszu na śmieci i zaczęłam metodycznie przeszukiwać torbę. Przecież pamiętałam, że wrzucałam do niej kompas. Po chwili na trawniku leżały buty, dwa softshele, spodnie, napoje, dokumenty, ale za to na dnie torby znalazłam upragniony kompas. Ustawiłam pi razy drzwi azymut i poszłam, ale tak zupełnie bez przekonania. Byłam już w zasadzie pewna, że na start nie dotrę. Jakież było moje zdziwienie kiedy po chwili na bloku zobaczyłam tabliczkę z adresem Puszczyka 8. Jak jest 8, to i 6 się znajdzie - pomyślałam. I faktycznie, po krótkim krążeniu w najbliższej okolicy bloku znalazłam i szkołę, a w progu wyglądającego mnie Tomka. Zdążyłam się spokojnie przebrać, zrobić rozgrzewkę i nawet chwile poczekać na swoją kolej.

Wiedziałam, że teren zawodów jest na północ od startu i trochę się skonsternowałam, że do pierwszego punktu trzeba raczej na wschód. Ale trzeba, to trzeba - pobiegłam. No a potem - nuda, czyli ani się nie zgubiłam, ani nic mnie nie napadło, ani się nie przewróciłam (w odróżnieniu od niektórych uczestników), ani nie skręciłam kostki (w odróżnieniu od Tomka).
Nie żeby się to od razu przełożyło na jakiś rewelacyjny wynik, co to, to nie. Co prawda całą trasę przebiegłam, nawet pod górę na Kopę Cwila, ale co z tego skoro po ciemku długo mi schodziło oglądanie mapy i konfrontowanie jej z rzeczywistością.  Jak ktoś ślepy i biega bez okularów, to tak jest. Ale ostatecznie nie biegam dla wyniku, tylko dla przyjemności. Te cztery kilometry z hakiem jakoś tak szybko minęły, że na mecie wciąż czułam się niedobiegana.
A może jednak trzeba było zapisać się na profesjonalistów? Może jeszcze da się to zmienić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz