Takich wariatów jak my zebrało się ponad dwudziestka i tym sposobem pobiliśmy kolejny rekord frekwencji. Na start przyjechaliśmy jakoś strasznie wcześnie, bo po drodze chciałam wstąpić do sklepu, ale że nic w nim nie była, to szybko wyszliśmy. Siedzieliśmy więc w ciepłym autku i przygarnialiśmy kolejne pojawiające się osoby. No, ale ile osób może wejść do Malusia?
W końcu wszystkie mapy zostały rozdane, aplikacje zainstalowane i uruchomione i towarzystwo zaczęło powoli znikać z pola widzenia.
Czekając aż Tomek i Barbara się ogarną, obczaiłam trasę do trzech pierwszych punktów, bo wiedziałam z doświadczenia, że potem nie będzie czasu patrzyć na mapę. Ruszyliśmy. Już po drugim punkcie zaczęło mi się robić ciepło i był to najwyższy czas, bo zaczynałam wpadać w hipotermię. Tak było pioruńsko zimno!
W okolicach trzeciego PK przypomniałam sobie, że już byłam w tym miejscu na jakichś zawodach i wcale nie wspominałam tego miejsca dobrze, bo zdajsie tam miałam przyspieszony dupozjazd w dół. Tym razem jednak od PK 3 musieliśmy się wspiąć na skarpę. Nie było to łatwe, bo pod nogami mieliśmy istne wysypisko śmieci i kiedy stanęłam na przysypaną liśćmi butelkę, straciłam równowagę i przewracając się przygrzmociłam czymś w udo. Jakie ja gwiazdozbiory zobaczyłam…. A jak zaklęłam szpetnie… Aż Tomek, który zdążył wspiąć się już spory kawałek, wrócił sprawdzić czy żyję i czy mogę lecieć dalej. Jakoś się pozbierałam.

Póki biegaliśmy po płaskim dawałam radę biec i nie zostawać jakoś dramatycznie w tyle, mało tego coraz częściej miałam czas użytkować mapę zgodnie z jej przeznaczeniem, czyli czytać ją, porównywać z terenem i korzystać ze zdobytej w ten sposób wiedzy, a nie tylko nosić ją jako rekwizyt. Tylko ta skarpa… I jeziorka, które wciąż trzeba było obiegać, no bo przecież punkty stały naprzemiennie raz na jednym brzegu, raz na drugim. Popis wyboru optymalnej drogi dałam z PK 20 na 21. I tak w zasadzie to miałam rację, bo po mojemu było krócej, a że po drodze trafiło się bagienko… Kto mógł to przewidzieć. Byliśmy jednak twardzi i nie wycofaliśmy się, tylko dzielnie robiliśmy chlup, chlup, chlup. Nawet będąc już daleko stamtąd, wiedzieliśmy kiedy kolejne osoby zaliczały PK 21 – informowały o tym ich entuzjastyczne okrzyki:-)
Z 24 na 25 to już naprawdę myślałam, że umrę, bo o ile bieganie po równym już mi jako tako idzie, to pod górkę za nic nie daję rady. Nawet jeśli jest to łagodne wzniesienie, a nie pionowa ściana. Powiem więcej – na pionowej się mniej męczę. Ostatni atak skarpy miał miejsce między 29 a 30. Było stromo i ślisko. Wymiękłam i myślałam, że w życiu nie wdrapię się na górę. Światła czołówek moich towarzyszy dawno zniknęły w ciemnej nocy, a ja byłam dopiero w połowie stoku i jeszcze zaliczyłam kilkumetrowy obsuw. Tyle wysiłku mi się zmarnowało:-( Tomek na szczęście nie zostawił mnie na pastwę losu i wrócił wciągnąć mnie na górę. A potem już tylko dobieg do mety i nawet zebrawszy wszystkie siły zrobiliśmy wyścig, kto pierwszy dobiegnie. Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia, bo nasze telefony i tak zapipczały metę wtedy, kiedy same chciały. O ile w poprzednich BPK-ach nie miałam większych problemów z pipaniem, to tym razem aż cztery razy musiałam ręcznie przepychać punkt, bo nie chciało załapać. Tak na trening to fajna ta apka, ale zawodów tym by nie zrobił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz