środa, 3 stycznia 2018

No tośmy zabąblowali...

Noworoczno-Bąbelkowe to jedna z trudniejszych imprez, a cała trudność zasadza się w terminie. Bo jak być żywym pierwszego stycznia i to przed południem? Przezornie nie planowaliśmy wielkiej balangi sylwestrowej i już koło pierwszej w nocy w zasięgu wzroku mieliśmy łóżko i perspektywę kilku godzin snu. I tak obudziłam się skacowana, bo mi wystarczą dwa kieliszki wina, a dodatkowo trafił się jeszcze przecież szampan. Bohatersko jednak "zerwałam się" noworocznym rankiem i pojechaliśmy do Celestynowa, gdzie miała odbyć się impreza. Zapisaliśmy się na TZ, żeby organizator się nie martwił, że ma mało zespołów w tej kategorii oraz na biegi - Tomek na długi, ja na krótki.
Tradycyjnie zaczęło się od noworocznego toastu i życzeń:

Szczęśliwego Nowego Roku!

A po szampanie szybciutko ustawiliśmy się do kolejki po tezetowskie mapy, żeby po marszu zdążyć jeszcze zrobić trasy biegowe. Mapa okazała się być mocno światowa - Japonia panie! Honsiu, Kiusiu, Sikoku, Hokkaido i te sprawy. Do tego dość długi opis, który tylko pobieżnie przeleciałam wzrokiem, co okazało się dużym błędem, bo tym sposobem przegapiłam ważne informacje. Mimo, że z mapy pousuwano różne istotne rzeczy, wciąż wyglądała na w miarę prostą, bo punkty były w planie mapy i w najgorszym wypadku można było iść na azymut. A przynajmniej na starcie tak nam się wydawało. Były też wycinki do dopasowania, ale ponieważ praktycznie niczego nie przedstawiały, niemal od razu spisaliśmy je na straty. W końcu wcale nie planowaliśmy wygrywać.

To od czego by tu zacząć?

Ponieważ najbliżej ze startu było do trzynastki, a poza tym była zaznaczona na wycinku startowym, więc ruszyliśmy do niej. Mimo, że wycinek był w abstrakcyjnej skali, a do tego zlustrowany udało się trafić na punkt, szczególnie, że przed nami szedł w to samo miejsce zespół z trasy TP:-). Potem zaliczyliśmy PK 12, bo nie umieliśmy na szybko oszacować czy lepiej wziąć go teraz, czy na koniec, a jak się weźmie od razu, to już po kłopocie. Po dwunastce chcieliśmy się wbić na jedenastkę i mieliśmy dwie opcje - wrócić do większej drogi po śladach i mniej więcej wiedzieć z mapy gdzie dalej, czy iść bardziej na oko, tam gdzie poszła ekipa z TP, co oczywiście wcale nie znaczyło, że na ten sam punkt. Przy dwunastce spotkaliśmy Tomka G., który wyjątkowo nie był na tezecie, i jego mapa, z której nic nie wynikało,  poradziła nam raczej wracać do drogi. Od jedenastki w zasadzie byłoby łatwiutko, gdyby nie pewne podmokłości terenu, które skutecznie zniechęciły nas do chodzenia na azymut. A bez azymutu to już nie było tak prosto, bo to albo dróg brakowało na mapie, albo rzeźby, albo i tego i tego. No i jeszcze te wycinki do dopasowania... Na szczęście nie musieliśmy przejmować się wynikiem, bo wiadomo było, że nikt nie będzie szedł na maksa, więc i my nie musimy się wysilać.

W drodze na piątkę Tomek testował nowy telefon - jak widać umie robić fotki.

Szło jednak całkiem dobrze. W okolicach szóstki udało nam się nawet dopasować wycinek z PK Z - co prawda tak mniej więcej i bez stuprocentowej pewności, ale jednak.  Piątkę, w swej niefrasobliwości wzięliśmy stowarzyszoną, ale ponieważ właściwa była tuż obok - przebiliśmy. Tak w zasadzie to nawet nie tyle z niefrasobliwości wzięliśmy stowarzysza, co z zaaferowania próbą dopasowania wycinka z PK Y. Dopiero na mecie dowiedzieliśmy się, że Y było w planie mapy, a informacja o tym fakcie podana była jawnym tekstem. Nie doczytałam, no nie doczytałam.... Darek M., którego spotkaliśmy koło piątki, chyba również nie doczytał, bo przez chwilę razem z nami usiłował dopasować to nieszczęsne Y, które nigdzie nie pasowało. W końcu postanowiliśmy olać Y i iść dalej.

Tak wyglądało dalej:-)

Przy jedynce, czyli naszym ostatnim punkcie, Tomek doznał kolejnego wycinkowego objawienia i ciemny obszar wyłaniający się spod rysunku na wycinku, zidentyfikował jako jeziorko. Tym sposobem zamiast braku punktu, mieliśmy przynajmniej stowarzysza, bo machnęliśmy się o kilka metrów. Ale co tam...  Nawet o zadaniach wyjątkowo nie zapomnieliśmy.
Na mecie od razu podliczono nam wyniki, a że wychodziło coś koło 160 punktów karnych, byliśmy całkiem spokojni, że nie grozi nam organizacja przyszłorocznego bąbelkowego.
Po marszu przyszła kolej na bieganie. Ponieważ przy schodzeniu z górek troszkę odezwało mi się kontuzjowane kolano, więc postanowiłam odpuścić, ale Tomek pobiegł na swoją trasę. Tymczasem ja z nudów zainteresowałam się kulinarną częścią imprezy, czyli sushi, ciasta, sałatki, kawa, herbata i coś tajemniczego do picia w ogromnym słoju z kranikiem. "Coś" było smaczne i miało posmak alkoholu. Jako, że nie planowałam prowadzić żadnych pojazdów mechanicznych, a cosia było sporo, dolewałam sobie co jakiś czas po kropelce. W końcu zagadnęłam gospodarzy co to takiego i z czego zrobione? I co się okazało??? Już od południa trąbiłam wódkę! Co prawda z pomarańczami, cytrynami, sokiem i czymś tam jeszcze, ale zawsze... Żeby nie wyjść na chamkę, postanowiłam czymś rozcieńczyć napitek, bo z drinka już łatwiej się wytłumaczyć. Tylko czym? Przecież nie wodą! Znalazłam jakąś resztkę szampana, która została w butelce jeszcze od toastu, dolałam sobie i... miałam napój co prawda ciut słabszy, ale za to w jakiej ilości:-)
Po ponad godzinie wrócił Tomek (pogubił się biedak po drodze) i zainteresował się wynikami innych zespołów z naszej trasy. I wiecie co? Wygraliśmy. Mimo tak nędznego wyniku. Jedyny plus tej sytuacji, to to, że przynajmniej w przyszłym roku będziemy mieli blisko na imprezę:-)

Uroczyste przekazanie przechodniego pucharu.

No to zapraszamy na XVII Noworoczno-Bąbelkowe MnO! Termin - tradycyjny:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz