wtorek, 16 stycznia 2018

Wredna dwójka i sześć kontra osiem.

Ja to się jednak chyba nie nadaję do tej orientacji.
W niedzielę pojechaliśmy do Otwocka na trening OK!Sport i spodziewałam się mniej więcej takich samych warunków brzegowych jak na WesolInO. O, jakże srodze się zawiodłam! Po pierwsze: było zimniej - organizatorzy nie załatwili komfortowej pogody i marzło mi wszystko. Po drugie: baza była w samochodzie zaparkowanym na ulicy, a start był gdzieś tam w lesie i trzeba było do niego trafić. Po trzecie: nie było lampionów, tylko te chude pręciki ze stacją bazową na czubku, ale o tym przekonałam się dopiero na trasie.
Wybrałam trasę średnią - 5 km i 14 PK, Tomek ambitnie zapisał się na długą. Mapy dostaliśmy w "bazie", więc zanim doszłam na start, ustaliłam gdzie jest północ, gdzie jest PK 1 i ustawiłam sobie odpowiedni azymut. Jedynka była na górce, górkę trudno stracić z oczu, nawet ścieżka była wydeptana, ale ponieważ rozglądałam się za pomarańczowym, niewiele brakowało, a przebiegłabym koło punktu. Chyba cudem zauważyłam stację bazową i aż mnie zatchnęło z wrażenia, kiedy uświadomiłam sobie jakiż to podstęp zastosowali organizatorzy. Ale nic to, ustawiłam azymut na dwójkę i pobiegłam. Skończyła się górka, przecięłam drogę, jeszcze ze sto metrów i powinien być punkt. W miejscu, na które wskazywał kompas nic nie było, ale znajdź w lesie taki marny drucik, nawet jeśli na końcu jest czerwony. Zaczęłam systematycznie przeszukiwać teren zataczając coraz większe kręgi. Nic, zero, null... Wróciłam na drogę i postanowiłam namierzyć się od skrzyżowania  przecinek. Hmmm, skrzyżowanie w lesie wyglądało jakby inaczej niż na mapie, a mapa zgodnie z zapowiedziami powinna być aktualna. W takim razie - GDZIE JA JESTEM?! Postanowiłam pobiec na przeciwległą przecinkę, na zachód. W tym miejscu faktycznie skrzyżowanie wyglądało tak, jak na mapie to, przy którym powinien być punkt, ale przecież NIEMOŻLIWE żebym była w tym miejscu! Musiałabym walnąć się z azymutem jakieś 45 stopni! No, niemożliwe... Wróciłam w miejsce, na które uprzednio wyprowadził mnie kompas i ponownie zaczęłam przeszukiwać krzaki, oczywiście z takim samym rezultatem, jak poprzednio. Wróciłam na przecinkę i stałam totalnie ogłupiała. Obok przebiegały różne znajome osoby, ale głupio mi było pytać o drogę już na drugim punkcie.  Czas mijał, ja nie wiedziałam co robić, gotowało się we mnie z wściekłości, aż nadmiar emocji zaczął wypływać otworami ocznymi. W końcu powiedziałam sobie: A wuj! Olewam te całą orientację, pobiegam sobie pod górkę parę razy i wrócę na metę.
Kilka razy przebiegłam się między skrzyżowaniem przy którym czesałam, a skrzyżowaniem kolejnym za tym, które pasowało z wyglądu do poszukiwanego - tak 800 metrów w jedną stronę. Za trzecim przebiegiem coś mnie tknęło, żeby sprawdzić teren przy tym "pasującym" skrzyżowaniu. Wlazłam na górkę i natknęłam się na Karolinę. Tym razem schowałam dumę do kieszeni i spytałam, starając się, żeby nie brzmiało to zbyt dramatycznie - GDZIE JA JESTEM?! Oczywiście byłam tuż przy dwójce. Znalezienie stacji bazowej zajęło mi jeszcze kilka minut, ale w końcu ją wyczesałam. Jakim cudem zniosło mnie o jakieś 400 metrów? - nie mam pojęcia. Rozumiem tak do pięćdziesięciu metrów, ale tyle???
Trójka była bliziutko i dla pewności nie biegłam (zresztą gęsto było) tylko szłam licząc parokroki - niezłe bno:-) Znowu trafienie na ten cholerny drucik zabrało mi masę czasu, a przeszłam jakiś metr od niego kilkakrotnie. Wredny pomysł organizatora, bardzo wredny.
Na czwórkę niby było prosto, a znowu zniosło mnie kilkadziesiąt metrów. Cholerny kompas chyba sobie jakieś jaja ze mnie robił, albo ja nagle straciłam umiejętność posługiwania się nim. A może tam jest jakaś anomalia? Dodatkowo, w bonusie, zaliczyłam glebę, kiedy jakiś leżący konar chwycił mnie za nogę. Grzmotnęłam na kolana i chroniąc twarz przetoczyłam się na lewy bark, prosto na leżące gałęzie. Najbardziej bałam się o prawe kolano, ale kiedy już się pozbierałam, okazało się, że wciąż jest zdatne do użytku.
Na piątkę postanowiłam już lecieć drogami, oczywiście tyle, ile się dało. Ponieważ punkt miał być na przełączce między dwoma szczycikami, olałam kompas, wlazłam na górkę i znalazłam właściwe miejsce, a po chwili i stację.
Szóstki trochę się bałam, bo znalezienie jednego dołka na zboczu górki nie zawsze się udaje, a kompasowi przestałam jakoś ufać. Nie powiem, chwilkę poczesałam, ale i tak krócej niż się tego spodziewałam.

A potem poptaszkowało mi się zupełnie.

Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałam sobie, że jestem nie na szóstce, tylko na ósemce. Ustawiłam więc azymut z ósemki na dziewiątkę i, co oczywiste, ten manewr nie miał żadnych szans powodzenia. Biegłam wypatrując drogi, którą powinnam przeciąć i faktycznie droga była, aczkolwiek teren jakiś taki bardziej pofałdowany wydawał się niż to wynikało z mapy. A i droga jakby w złej odległości. I w ogóle jakoś tych plam gęstszej roślinności nie było widać, wszystko przebieżne po horyzont. Mimo licznych ostrzeżeń nic, ale to nic mnie nie tknęło i mozolnie przeszukiwałam teren - drzewko po drzewku, krzaczek po krzaczku, trawka po trawce. Znowu poczułam się jak przy dwójce, przeklęłam sobie w duchu (a może i na głos mi się wyrwało) i tym razem postanowiłam definitywnie skończyć z tą całą orientacją, skoro ona tak bezpardonowo wypina się na mnie. Postanowiłam wykorzystać czas na zwykłe pobieganie sobie oraz próbę trafienia na metę. A nawet nie tyle na metę, bo tę postanowiłam w ramach protestu zignorować, co do samochodu.
Zaplanowałam więc, że najpierw biegnę na północ do drogi lecącej skosem, potem na zachód żeby wbiec sobie pod górę, potem w tył zwrot i na dół, ale to po to żeby pod górę wlecieć jeszcze raz, a potem już w kierunku mety. Nieobciążona koniecznością szukania kolejnych PK biegłam sobie lekko i radośnie (co prawda mląc w ustach przekleństwa), wbiegałam pod górę i w ogóle czułam moc. Taką małą - nie jak z elektrowni atomowej, tylko raczej wiatrowej. Na miarę swoich możliwości.
Metę planowałam ominąć szerokim łukiem, ale jakoś wybiegło mi się prościutko na nią. Przy słupku czekał Tomek uzbrojony w telefon z włączonym aparatem fotograficznym. Oczywiście uwiecznił mój niechlubny finisz i jeszcze zmusił mnie do odpipania się. Wrrr.


Oddając czipa oprotestowałam brak lampionów i w ogóle całe zawody. A w drodze powrotnej miotały mną furie, aż Tomek bał się, że dostanie rykoszetem.
A zmianę PK 6 na PK 8 odkryłam dopiero po kilku godzinach porównując wydruk  wyników z mapą.
No i czy ja się nadaję do orientacji??? No, nie - nie nadaję się! :-(((

2 komentarze:

  1. Nadajesz się , tylko musisz mieć porąbaną mapę do MnO, bo na pełnej się gubisz:)
    Zagubiony

    OdpowiedzUsuń