poniedziałek, 8 stycznia 2018

Ełcka Zmarzlina? Nie! Ełcka Mokradlina! (cz.1)

Tomek na Ełcką Zmarzlinę miał ochotę już od dawna, ja miałam mieszane uczucia - z jednej strony bardzo chciałam, z drugiej, po przeczytaniu relacji z ubiegłorocznej edycji, byłam z lekka przerażona. W końcu stanęło na tym, że zapisaliśmy się, ale mój udział w pewnym momencie stanął pod znakiem zapytania, bo przyplątała mi się kontuzja kolana. Wiecie, jak się uprawia sport, to ma się kontuzje, a tak zwyczajnie to tylko kolano nap....ala. No więc ja miałam kontuzję i po paru kilometrach biegu zaczynało mnie w nim coś kłuć. Tomek inernetem zdiagnozował mi kolano skoczka i od razu poczułam się jak Lewandowski, albo inna gwiazda sportu. Na wszelki wypadek przystopowałam  z bieganiem, nabyłam stabilizator na kolano i zaczęłam łykać jakieś świństwa na cudowną regenerację stawów, co to w każdej aptece mają tego całą masę, a co jedno to skuteczniejsze:-) Prawdę mówiąc najskuteczniejsze to jest na odchudzanie, bo wywołuje odruch wymiotny, ale ponieważ zależało mi na efekcie to mocno zagryzałam zęby i nie puszczałam.
Wyjechaliśmy z piątek wieczorem, po pracy, biorąc ze sobą Krzyśka. Niewiele brakowało a pojechalibyśmy do Elbląga zamiast do Ełku, bo Tomek był przekonany, że to tam, mimo że nazwa imprezy sugerowała jednoznacznie Ełk. Na szczęście byliśmy z Krzyśkiem czujni i nie daliśmy się wywieźć na manowce. W czasie drogi doszły do nas sms-y od organizatorów, że zapraszają po odbiór pakietów startowych jeszcze dziś (czyli w piątek), żeby uniknąć tłoku, więc grzaliśmy ile sił. Uff, zdążyliśmy przed tłokiem:-) Za to byliśmy na tyle późno i byliśmy tak zmęczeni, że już odpuściliśmy tradycyjną pizzę, tylko zjedliśmy kanapki, posnuli się chwilę po bazie, przygotowali ekwipunek na rano i poszli spać. A, no i na wstępie odebraliśmy jeszcze chipy i nadajniki gps, co dla mnie było zupełną nowością.


Zakładamy legowisko.

Start był, jak na moje (małe) doświadczenie, usytuowany nietypowo, bo nie w bazie ani bliskiej odległości, tylko gdzieś tam daleko, że aż musieli nas wywieźć autokarami. Czterema - tyle luda się zapisało! Przed wyjazdem odbyła się jeszcze odprawa w bazie, żeby każdy wiedział z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Wynikało, że głównie z wodą...

Pilnie słuchamy co Organizator ma do powiedzenia.

Oczekując na autokar cyknęliśmy sobie pamiątkowa fotkę, bo to nigdy nie wiadomo, czy nie ostatnią...

Mapy dostaliśmy w skali 1:25000, a nie jak się spodziewałam, 1:50000, co z jednej strony było dużym ułatwieniem, bo widać więcej szczegółów, z drugiej utrudnieniem, bo płachta wielka i nieporęczna. Z mapy ponadto wynikało, że nie ma za bardzo możliwości wyboru wariantów i wszyscy będą musieli ciągnąć się w wielkim tramwaju. Od razu ruszyliśmy biegiem (no dobra, truchtem) żeby nie zostać w ogonie i być najdalej w połowie stawki, ale lepiej bliżej czuba. Do pierwszego punktu było niecałe dwa kilometry, nawigować nie było potrzeby, bo wszyscy lecieli w to samo miejsce, a na punkcie zastaliśmy sporą kolejkę oczekujących na podbicie karty.  Tę sytuację to już organizatorzy mogli przewidzieć i postawić jeszcze ze dwa perforatory. 
Za PK 6 (czyli tym pierwszym) wreszcie można było wybrać różne opcje dalszej trasy i tłum nieco się przerzedził. Oczywiście nie na tyle, żeby nie mieć nikogo w zasięgu wzroku, ale szło się już wygodniej. My wybraliśmy wariant elektryczny, czyli pod linią wysokiego napięcia, aż do dużej drogi.  Za drogą woleliśmy nadłożyć trochę i pójść ciut na północ, żeby wbić się w mniejszą drogę  z przepustem nad strumykiem, bo nie byliśmy pewni, czy pod linią da się przejść suchą nogą. Najbliższa okolica PK 18 na mapie usiana była strumyczkami, a jak było mówione na odprawie, strumyczki w międzyczasie stały się rzekami i rozlewiskami. Wariant najścia na punkt od północy wydawał się więc jedyny słuszny i chyba większość osób tak zrobiła.

 Gdzieś między PK 6 a PK 18

Dojście na dziewiątkę też w sumie było jednoznaczne - na południe, kulturalnie mostkiem przez rzeczkę, potem na zachód i dopiero na końcówce trzeba było zejść z drogi i poszukać w lesie opuszczonego, starego cmentarza. Staraliśmy się wykorzystywać każdą lepszą drogę na truchtanie i jak na nasze (a właściwie moje) możliwości mieliśmy całkiem dobry czas.
Z dziewiątki na ósemkę było w pieron daleko - tak z pół wysokości mapy. Za to drogi wyglądały dość obiecująco, bo założyliśmy, że przecinki są w pełni przebieżne. Były. Do pewnego momentu. A potem zrobiło się tak:




Z ósemki poszliśmy ścieżką wzdłuż jeziora i Kanału Kozielskiego, ale ja od razu prorokowałam, że nie ma zmiłuj - po drodze na pewno będzie kolejna woda, bo na mapie ścieżka prowadzi przez niebieskie. Tak teoretycznie mokrego miało być ze 300 metrów, ale po pierwsze - w praktyce było więcej, a po drugie - zamiast pójść na wschód i mieć mało mokradeł, my poszliśmy na południe - oczywiście ich środkiem. Co prawda usiłowałam zasugerować Tomkowi, że nasz wariant nie jest w pełni optymalny, ale dopiero na drugi dzień stwierdził, że mogłam sugerować natarczywiej. Ale tak prawdę mówiąc i tak mieliśmy mokro w butach, więc co za różnica kilometr więcej czy mniej po wodzie?


 Z mokradeł wyszliśmy nie wiadomo gdzie, w każdym razie na pewno nie tam, gdzie się spodziewaliśmy wyjść. W związku z tym nie do końca byliśmy pewni czy iść w prawo, czy w lewo? Obok nas zatrzymywały się kolejne niezdecydowane osoby, ale ponieważ w końcu większość poszła w lewo (czyli na północ), więc i my też. Większość miała rację i w tym momencie cieszyłam się z tramwajogenności trasy:-)
Z piętnastki do czternastki znowu było dłuuugie przejście, więc postanowiliśmy trochę podgonić. Biegniemy, biegniemy, biegniemy, aż tu nagle w moim wcześniej kontuzjowanym kolanie zrobiło się znajome pyk, a potem jakaś rozżarzona szpila zaczęła mi się wbijać w rzepkę przy każdym kroku.
 - Uuuu, niedobrze - pomyślałam, ale usiłowałam biec dalej. No, nie dało rady. Łyknęłam ketonal, co to go zawsze mam przy sobie na wszelki wypadek i jeszcze usiłowałam udawać, że nic się nie dzieje. Iść mogłam, nawet w bardzo szybkim tempie, ale nie wiadomo było jak długo. Do czternastki i tak musiałam jakoś dotrzeć, ale w międzyczasie myśleliśmy, co robić dalej. Wersja pesymistyczna zakładała, że od czternastki zacznę kuśtykać w stronę mety, a Tomek obleci dalsze punkty i dogoni mnie gdzieś na trasie, wersja optymistyczna zakładała, że jeśli nadal będę mogła bezproblemowo iść, to zarzucamy bieganie i razem idziemy na wszystkie punkty. Twarda baba jestem, a poza tym rzeczywiście przy chodzeniu nie odczuwałam nawet dyskomfortu, więc wygrała wersja druga. Na czternastce na wszelki wypadek odpuściłam sobie włażenie na górkę do punktu i podbicie karty załatwił Tomek, a ja w tym czasie zassałam kanapkę i poprawiłam drugim ketonalem.

Na PK 14.

 Do siódemki bez żadnych atrakcji - prosta, łatwa droga, tyle, że szarpanym tempem, bo wciąż usiłowałam trochę podbiegać, ale za każdym razem tylko do pierwszego ukłucia w kolanie. Praktycznie od czternastki szliśmy za dużą grupą młodzieży, którą już od kilku PK mieliśmy w zasięgu wzroku - raz przed nami, raz za nami, byli więc takim naszym wyznacznikiem tempa - jak zostawaliśmy z tyłu, to miałam motywację do podbiegnięcia.

PK 7

Miedzy szesnastką, a siedemnastką, przy głównej drodze natrafiliśmy na punkt żywieniowy. Dwóch młodzieńców stało z puszkami piwa, a u ich stóp stał kolejny czteropak. Jak ja to zobaczyłam... Jak mi się zachciało tego piwa...
- Podejdę, poproszę... - pomyślałam.  Gdyby nie zechcieli poczęstować, to byłam skłonna dokonać rozboju w biały dzień, ale najwyraźniej wyglądałam na bardzo spragnioną, bo bez słowa protestu podali upragniony napój. Mam nadzieję, że nie zostanie to potraktowane jako pomoc osób trzeci i nie zostanę zdyskwalifikowana:-) W końcu nawet nie wypiłam całej puszki, a jedynie kilka łyków. Od razu wstąpiło we mnie nowe życie i poczułam jak rosną mi skrzydła u ramion. Od razu noga przestała boleć i sama nie wiem kiedy doleciałam do tej siedemnastki.

Z nowymi siłami przy PK 17


Żeby jednorazowa dawka przeżyć nie była zabójcza dla czytelników - C. D. N., ale najwcześniej jutro.

6 komentarzy:

  1. Czy ja dobrze widzę, że kody pktów są wymalowane sprejem na drzewach???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem co to za literki wysprejowane, ale my nie wpisywaliśmy kodów tylko dziurkowaliśmy. Pewnie budowniczy coś sobie zaznaczał.

      Usuń
  2. to jest tzw. ubezpieczenie jakby lampion zaginął

    OdpowiedzUsuń
  3. Mało to ekologiczne i estetyczne...

    OdpowiedzUsuń
  4. jak się potem okazało to spisanie liter i ułożenie w kolejności dawało hasło - dodatkowa nagroda

    OdpowiedzUsuń