poniedziałek, 15 stycznia 2018

WesolInO

Troszkę, tak ciut, ciut kusiły mnie Wesołe Biegi Górskie, ale ponieważ jestem biegowy cienias, a zwłaszcza pod górkę, poprzestałam na WesolInO. Pod górkę i tak mogłam pobiegać, za to bez stresu, że wszyscy mnie wyprzedzili, bo na BnO o tym fakcie dowiaduję się dopiero zobaczywszy wyniki, więc w chwili biegania nie mam tej świadomości. W ramach testowania kolana wybrałam trasę długą, zresztą 6 km już mnie nie przeraża. Przerażała mnie za to temperatura, bo trochę pociągnęło mrozem, a ja to raczej z tych ciepłolubnych. Powstrzymałam się jednak z ubieraniem na siebie całej szafy, bo potem nie ma co robić z kolejnymi zdejmowanymi warstwami.

 W kolejce do startu.
Ruszyliśmy razem z Tomkiem i już miałam nadzieję, że chociaż pierwszy punkt będziemy mieć wspólny, ale po kilkunastu metrach Tomek odbił w prawo, a mój kompas krzyczał: naginaj w lewo! Ponieważ z kompasem nie ma dyskusji, to nagięłam w lewo, wdrapałam się na niewielką górkę i punkt był mój. Przy lampionie spotkałam dziewczynę, która wybiegła chwilę przede mną. Poznałyśmy się w bazie i okazało się, że ona dopiero zaczyna przygodę z orientacją, ale tak, jak i my, była na Ełckiej Zmarzlinie. Liczyłam po cichu na to, że chociaż ją wyprzedzę i nie będę taka ostatnia na mecie. PK 2 mocno nadwyrężył moją nadzieję, bo choć w jego okolice dobiegłam pierwsza, to i tak nie mogłam znaleźć właściwego dołka. Różne były, ale głównie te, których nawet nie naniesiono na mapę:-(  Usiłowałam namierzyć się od ogrodzenia, ale ogrodzenie było jakieś szczątkowe i w sumie nie wiedziałam gdzie się kończy. W końcu metodą czesania, we dwie znalazłyśmy lampion. Zawstydzona swoją nawigacyjną porażką czym prędzej umknęłam w stronę PK 3. Trójka na szczęście poddała się bez walki, więc pełna animuszu poleciałam na czwórkę. Jedna ścieżka, druga ścieżka, trzecia ścieżka, czwarta ścieżka... - odliczałam sobie po kolei wszystkie przekraczane po drodze, a na koniec przedarłam się przez gąszcz, który co prawda mogłam obejść, ale po co? Jak azymut, to azymut. Piątka była blisko zabudowań, więc w razie problemów planowałam namierzać się od płota, ale na szczęście nie było takiej potrzeby, bo weszła gładko. Przy piątce przegoniła mnie Karolina startująca po mnie, ale ona ma dużo świeższy pesel, to i szybciej biega. Do szóstki było dość daleko, w porównaniu do innych odległości między punktami, ale za to po porządnej drodze, więc mogłam potestować swoje możliwości. Nooo, prędkościowo tak sobie wyszło, ale coraz lepiej z wytrzymałością, bo już i większe przeloty robię jednym cięgiem, bez umierania po drodze. Podbieg na siódemkę pokonałam biegiem. No dobra - truchtem, ale na pewno nie marszem! Ósemkowe rowki znalazłam bez problemów, choć trochę się ich bałam, za to na dziewiątce poległam. Za nic nie mogłam znaleźć właściwego dołka, a było ich w okolicy z pierdylion. Sami rozumiecie, że zanim zajrzałam do każdego z nich, czy aby czasem nie ma tam lampionu, no to chwilę mi zeszło. Duuużą chwilę. Do dziesiątki na szczęście trafiłam bezproblemowo, a w drodze na metę nadziałam się na jakieś niedobitki biegów górskich. Nawet kawałek za nimi pobiegłam, bo akurat był podbieg i chciałam poczuć się jak oni. No, fajnie było. Zwłaszcza, że krótko:-)
Na mecie czekał Tomek gotowy do upamiętniania chwili oddania karty startowej, a przy okazji zmarznięty, bo przecież przybiegł dużo przede mną.

Operatorem mety był Igor.

Kolano spisało się bez zarzutu, nie bolało, ale dla pewności na niedzielę zaplanowałam kolejny test. Ale o tym już jutro...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz