poniedziałek, 22 stycznia 2018

Cztery Żywioły i piąty malutki.

Kolejnym zimowym wyzwaniem po Ełckiej Zmarzlinie został Rajd Czterech Żywiołów. Wydawało mi się, że dwa tygodnie regeneracji to dla mnie za mało i tak z lekka sugerowałam Tomkowi, żeby może jednak raczej w Konwalie celować, ale bardzo mu zależało na tym Bydlinie, więc uległam. Bo w sumie co mi pozostało. Pioruńsko bałam się o moje kolano, a kiedy po upadku na ABC zaczęły mnie boleć oba, to w ogóle byłam przerażona.
Do bazy dotarliśmy w piątek wieczorem, a tam czekała już na nas reszta stowarzyszonej ekipy, która po innych swoich wojażach nadciągnęła z Krakowa. W oczekiwaniu na przybycie organizatorów, co to pewnie jeszcze w lesie byli - dosłownie i w przenośni, przygotowaliśmy wyposażenie na sobotni poranek, czyli wypchaliśmy plecaki do granic możliwości czym się dało, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Swoją drogą, to aż dziw ile rzeczy można zmieścić do malutkiego plecaczka, jeśli uzna się je za niezbędne.
W końcu do bazy dotarli też organizatorzy, rozłożyli biuro i zaczęli wydawać pakiety startowe. Chociaż raz numer startowy był na tyle mały, że po przypięciu do plecaka nie przeszkadzał za bardzo, a karta startowa była solidna i niezniszczalna. A do tego dostaliśmy jeszcze buffy, co mnie szczególnie ucieszyło, bo chyba jestem buffową fetyszystką - mam ich już dość dużo (jak na posiadanie jednej głowy i jednej szyi), ale wciąż cieszę się z każdego nowego.

Tak prezentowaliśmy się w nowych buffach:-)

Spać położyliśmy się dość wcześnie (bo przed północą) i zaczęliśmy delektować się główną atrakcją sali gimnastycznej - huczącym wentylatorem. Wyłączanie go, choć realne, nie było wskazane, bo dostarczał ciepełko do sali i jak uczyło zeszłoroczne doświadczenie bywalców - absolutnie nie kalkulowało się. Za to, jak ktoś skomentował, wentylator świetnie zagłuszał chrapanie:-) Ja po prostu zaczęłam udawać, że to huczy wiatr, a nie wentylator i od razu przestało mi przeszkadzać.
W sobotę chyba nasz budzik zadzwonił jako pierwszy, albo tak twardo spałam. Po siódmej zrobił się już spory ruch, bo zaczęli przybywać lokalni zawodnicy. Odprawa techniczna zaplanowana była na godzinę ósmą, a start o ósmej trzydzieści. Mapy okazały się niczym niezabezpieczone, więc Tomek pobiegł po koszulki, a w tym czasie większość zawodników ruszyła na trasę. Zaczęliśmy więc jako jedni z ostatnich, ale skoro zwycięstwo i tak nam nie groziło, to minuta w tę, czy w tę nie robiło różnicy. 
Trasa (zgodnie z zapowiedzią organizatora) była wielowariantowa i po chwili każdy pobiegł w swoją stronę, a nie jak na Ełckiej wszyscy razem. Tak to lubię, bo nie stresuję się widząc ciągle powiększającą się przewagę tych biegnących przede mną.
Zaczęliśmy od PK 2, gdzie prawie na samo miejsce prowadziła porządna droga, czyli taki fajny punkt na rozgrzewkę. Czwórka, którą wzięliśmy jako drugą, też była prosta, tyle że w opisie słup wysokiego napięcia z lampionem miał stać po zachodniej stronie drogi, a według naszego rozeznania stron świata stał po wschodniej, ale grunt, że w ogóle słup był.
Tak prawdę mówiąc, na trasę wybiegliśmy bez przemyślanego wariantu przejścia i dopiero od dwójki kombinowaliśmy jak by to wszystko logicznie ułożyć. Jeszcze przy czwórce mogliśmy decydować czy pójdziemy prawoskrętnie, czy lewoskrętnie, ale chyba był to ostatni moment na konkretne ustalenia. Postanowiliśmy iść zgodnie z ruchem wskazówek zegara, oczywiście z pewnymi zawirowaniami wynikającymi z perfidii budowniczego trasy, jak na przykład jedynka oddalona od reszty punktów, stojąca sobie gdzieś tam z boczku i bardzo nie po drodze.
Tak więc po czwórce postanowiliśmy zaliczyć piątkę z jej betonowymi silosami. Piątka była tak jakby na niewielkiej górce, ale dla mnie, najlepiej czującej się na płaskim, była to niebotyczna góra. Gdybym w tym momencie wiedziała z jakimi górkami przyjdzie mi się zmierzyć później, to chyba od razu uciekłabym z krzykiem. Tymczasem szłam posapując ukradkiem, żeby Tomek nie myślał, że już na trzecim punkcie wymiękam.


Z piątki w pierwszym odruchu chcieliśmy pójść po tę nieszczęsną jedynkę żeby mieć ją z głowy, ale potem musielibyśmy wracać po szóstkę i znowu odbijać na siódemkę. No i jeszcze musieliśmy uwzględnić zakazaną DK 783, tory kolejowe i Białą Przemszę. Wyszło nam, że rozsądniej będzie wziąć najpierw szóstkę, potem jedynkę, a po niej siódemkę. Z piątki miło biegło się w dół najpierw polną drogą, potem asfaltem, mogliśmy więc trochę przyspieszyć. Wciąż martwiłam się o kolana, ale jak na razie siedziały cicho i nie dokuczały. Zresztą na to gorsze założyłam stabilizator i bardzo mocno wierzyłam, że pomoże. Wiadomo, że jak się bardzo wierzy, to człowiek sobie wszystko wmówi - nawet, że nie boli, jak boli. Na szczęście nie bolało, więc leciałam póki nie zrobiło się znowu pod górkę. Szóstka z betonowym krzyżem oczywiście umiejscowiona była na szczycie. No, nie powiem, że było łatwo i chwilami szłam już na czterech, tak było stromo.

No i po co takie strome te góry robią?


Za to ze szczytu rozciągała się piękna panorama, tylko nie było ładnego światła.


Z szóstki spadliśmy do asfaltu (hurra! znowu w dół!) i już porządnymi drogami pobiegliśmy na jedynkę. Schodząc z szóstki spotkaliśmy rowerzystów wlekących swoje pojazdy na górę. Biedacy. Jak bym jeszcze miała się użerać po drodze z rowerem, to chyba bym zwariowała.
 Przy jedynce udało mi się zgubić. Udałam się w odosobnione krzaki zażyć odrobiny samotności, a tymczasem Tomek i moja mapa poszli dalej. Bo gdyby mi chociaż mapę zostawił, to przynajmniej wiedziałabym gdzie iść, a tak to musiałam wydzwaniać za nim. Na szczęście byliśmy już blisko jedynki i udało nam się odnaleźć przy samym punkcie.
Z jedynki na dziko przedarliśmy się przez tory i drogę 783, kawałeczek przez las, a potem znowu zaczęły się schody. To znaczy pod górkę. No, nie powiem - widoki były piękne i warto było się pomęczyć. Najwięcej problemu sprawiło nam przedarcie się przez rząd zabudowań do asfaltu. Wszędzie wszystko było ogrodzone, a domostwa ciągnęły się hen daleko zarówno w prawo, jak i w lewo. W końcu trafiliśmy na jakąś otwartą bramę i chyłkiem, na paluszkach przemknęliśmy przez czyjeś podwórko. Potem podobną metodą sforsowaliśmy rząd domów przy kolejnym asfalcie i jeszcze tylko myk na górkę (cha, cha - myk:-) i siódemka była nasza. Idąc na siódemkę skonstatowaliśmy, że zamarznięte orne pole jest znacznie przyjaźniejsze wędrowcom niż rozmokłe orne pole (jak na poprzedniej imprezie). Rowerzystom też, bo chwilami nawet udawało się im po nim jechać.

PK 7 na ambonie. Ambony mają tam brzydkie.

Do ósemki wiodła prosta droga idealnie w kierunku zachodnim i nie niosła ze sobą żadnych wyzwań, bo nawet pod górę nie było. Dziewiątka była niedaleko ósemki, w cywilizacji, w Chrząstowicach, tylko na początku nie wiedzieliśmy po której stronie strumienia, więc postanowiliśmy zajść ją z dwóch stron. Napotkany inny uczestnik podpowiedział nam gdzie szukać, więc szybko poszło.
Na czternastkę nie dało się dojść inaczej jak po zakazanej drodze 783 i sądząc po śladach, wiele osób doszło do takiego samego wniosku. Na szczęście pobocze było szerokie i na tyle wygodne, że nawet dało się biec. Biegliśmy więc ile sił w nogach, żeby jak najszybciej pokonać ten newralgiczny odcinek. Czternastki zaczęliśmy szukać trochę za wcześnie, bo było takie pięknie pasujące zakole, ale okazało się, że to nie to:-( Track mówi, że punkt stał tam gdzie powinien, ale jakoś nie godzi mi się to z wewnętrznym przeświadczeniem. Chyba za bardzo jestem przywiązana do map w skali 1:10000 i trochę mam problem z szacowaniem odległości. 
Do piętnastki poszliśmy praktycznie wzdłuż strumienia, głównie po śladach poprzedników. Bo o ile na początku trasy każdy musiał nawigować po swojemu, to już po kilku godzinach między punktami były wydeptane ścieżki, szczególnie tam, gdzie leżał śnieg, czyli niemal wszędzie. To niestety wada zimowych tras. Niby można iść parę metrów w prawo, czy w lewo tylko... po co? Tak więc koło południa z nawigatorów zmieniliśmy się w tropicieli:-) Uszliśmy może z połowę drogi do piętnastki kiedy dowiedzieliśmy się, że punkt jest anulowany z powodu ścinki drzew, czy czegoś w tym rodzaju. Na wszelki wypadek potwierdziliśmy tę informację u organizatora i faktycznie nie było po co iść.
Do szesnastki na mapie nie prowadziły żadne drogi, ale w terenie trafiła się jedna pasująca azymutem. Tomek nawet zachwalał, że idealnie pasująca. Tyle tylko, że nie wiedzieliśmy tak do końca gdzie dokładnie się znajdujemy, bo coś nam się przecinki nie chciały zgodzić. Ja byłam chętna żeby okrążyć górę drogą, bo po pierwsze wspinaczka idzie mi ciężko i wiadomo, że stracilibyśmy na podejściach masę czasu, po drugie drogami dużo łatwiej nawigacyjnie. Tomek niestety był tak przekonujący, że zgodziłam się pójść tą "idealnie pasującą" drogą. Po pewnym czasie droga straciła swój idealny kierunek, a ślady mocno profesjonalnych butów (jakieś Salomony czy Inov-8) schodziły z drogi w las. Noooo, skoro taaakie buty weszły w las, to i my nie mogliśmy być gorsi. Podążyliśmy ich śladem. Kiedy pokonaliśmy pierwsze wzniesienie i przed nami wyrosła jeszcze większa góra, byłam (w swej naiwności) pewna, że jesteśmy już u stóp Łysicy. Ale gdzie tam... To była tylko drobna przełączka:-( Dodatkowo oboje nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie jesteśmy, a kierunek marszu wybieraliśmy taki mniej więcej. Zanim doszliśmy do rzeczywistego podnóża Łysicy umarłam z pięć razy, a na widok stromizny, którą musieliśmy pokonać, żeby dostać się do szesnastki umarłam po raz szósty. Tak mówiąc szczerze to byłam przerażona i pewna, że nie dam rady. No ale w lesie nie mogłam zostać, bo głodno, chłodno i do domu daleko. Do bazy też daleko, a i Tomek zaczął się oddalać i piąć się w górę. Wlokłam się więc krok za krokiem, starając się nie patrzeć w górę, a jedynie w dół i pocieszać się , że tyyyyle już przeszłam. Nie wiem jakim cudem, ale w końcu weszłam.

Z szesnastki zeszliśmy trochę naokoło, jarem, bo schodzenie tak jak weszliśmy, groziło połamaniem nóg, a przynajmniej dupozjazdem z możliwością rozkwaszenia się na drzewie. 
Ktoś, kto przed nami szedł z szesnastki na siedemnastkę miał najwyraźniej takie samo podejście do chodzenia na azymut jak ja - czyli na krechę, bez względu na napotkane po drodze przeszkody terenowe. Poszliśmy więc tym śladem pokonując po drodze tysiąc pińćset uskoków terenu, dziur, rowów, chaszczy. Jar znaleźliśmy bez problemu, punkt widzieliśmy, ale dostać się do niego nijak nie szło. W kilka osób chodziliśmy wkoło, zaglądając to z tej, to z tamtej strony i kombinując jak zejść, a nie uszkodzić się za bardzo przy tym. W końcu Tomek wypatrzył jakieś w miarę dostępne zejście i jak przystało na dżentelmena wziął także moją kartę do podbicia. A może po prostu uznał, że łatwiej mu podbić dwie karty niż nieść potem zwłoki przez wiele kilometrów... Kto to wie...
PK 18 w opisie punktów reklamowano jako skałki na szczycie. To, że skałki - bardzo mi się podobało, ale już słowo "szczyt" nie budziło dobrych skojarzeń. Ale nawet nie było tak tragicznie, a skałka wynagradzała wysiłek.


Po wzięciu osiemnastki musieliśmy zastanowić się w jakiej kolejności brać dalsze punkty - czy 19, LOP i 13, czy lepiej 13, 19, LOP. Stanęło na drugiej opcji. Trochę nie mogliśmy się dogadać czy idziemy dobrze, bo ja celowałam w drogę na zachód od osiemnastki, a Tomek w drogę na wschód, a cały czas wydawało nam się, że mówimy o tej samej drodze.  Tym niemniej oboje dotarliśmy do tego samego punktu w ruinach domu. Z tymi ruinami to trochę przesada, autor trasy to chyba porządnych ruin nie widział. Jak dla mnie to tylko pustostan:-)
Już myślałam, że do dziewiętnastki będziemy musieli lecieć na nielegalu po DK 783, ale okazało się, że lasem równolegle do drogi biegnie ścieżka. Na parkingu przed dziewiętnastką natknęliśmy się na przepak dla tras przygodowych, a w drodze powrotnej z punktu daliśmy się sfilmować organizatorom. Tylko wywiadu nie chcieli z nami zrobić, widać jeszcze nie jesteśmy gwiazdami orientacji:-)


Przez Rezerwat Pazurek organizatorzy przeprowadzili nas LOP-ką biegnącą szlakiem turystycznym, było więc lekko, łatwo i przyjemnie i nawet podbiec się dało. Na LOP-ce zaliczyliśmy PK 12 i PK 20. Były też punkty stowarzyszone, duuużo punktów stowarzyszonych:


Ej, zapomnieliście o kodach!

Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty i powrót do bazy, a wciąż jeszcze było jasno i jakieś resztki sił się we mnie kołatały. Wyglądało to w sumie dość optymistycznie. Dodatkowo do jedenastki było po równym, po asfalcie i nie dało się zabłądzić. Zmrok dopadł nas na trójce (chwilę szukaliśmy, bo drogi mało się zgadzały) i tam wyciągnęliśmy czołówki. Tam też rozprawiłam się z zabraną na czarną godzinę gorącą kawą i od razu poczułam, że wstępuje we mnie nowe życie. Dzięki temu dziesiątkę mogliśmy wziąć biegiem i potem biegiem lecieć do bazy. Kawałek za trójką zastał nas czterdziesty czwarty kilometr trasy, więc tradycyjnie (Kolo nr 44 przy OM PTTK) cyknęliśmy sobie pamiątkowe selfi.

Do bazy od dziesiątki litościwie było głównie w dół i po asfalcie, więc leciałam już bez oszczędzania sił na potem. Zresztą ja jestem jak szkapa dorożkarska, co to jak czuje dom, to przyspiesza.
No i w końcu baza, bazunia, baziątko! I gorący prysznic i gorące flaczki i w ogóle. Ale jak by ktoś myślał, że umyłam się, zjadłam i padłam to otóż właśnie nie. Jeszcze sobie postanowiłam wleźć pod sufit (no, prawie), bo kto mi zabroni. O, tak wlazłam:

Pełen pokaz akrobacji można zobaczyć tutaj.
Potem spakowaliśmy manatki i czekaliśmy na powrót z trasy Chrumkających z Barbarą, szczególnie, że Basia miała wracać z nami do Warszawy. A kiedy już siedzieliśmy w samochodzie wywołano nas z powrotem do bazy, bo organizatorzy zorientowali się, że właśnie drugie i trzecie miejsce kobiet chce im ujechać w siną dal.
Brakuje tylko zwyciężczyni - Doroty, ale już wcześniej wyjechała.

Do domu dotarliśmy jeszcze przed północą, a już w niedzielę rano zaczęliśmy zastanawiać się - jechać, czy nie jechać na Śnieżne Konwalie... 
Czy to już trzeba leczyć?

2 komentarze:

  1. 1. Ho, ho. Aleście z Tomaszem odpalili petardę. 8.43 h na TP50. Fju, fju...

    2. A ten piąty żywioł to co ma być?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to ja taki malutki żywiolik - w sensie, że wciąż żywa po trasie:-)

      Usuń