czwartek, 11 stycznia 2018

Warszawskie Stegny Nocą

Po Warszawie Nocą nie obiecywałam sobie zbyt wiele, bo wciąż czułam w nogach Ełcką Zmarzlinę, chociaż - o dziwo - kolano w ogóle nie dawało o sobie znać. Może dlatego, że postraszyłam je ortopedą. Poza tym miałam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że tym razem się zgubię, chociaż zupełnie nie mam pojęcia dlaczego.
Start był masowy, ale jakoś dzikiego tłumu nie było. Ja to jednak jestem ograniczona - zupełnie nie miałam świadomości, że trasa może przybierać różne warianty dopiero po dobiegnięciu do "motylka", bo gdybym wiedziała, to nie zawracałabym sobie głowy patrzeniem w mapę, tylko leciałabym za najlepszymi:-) Ale ponieważ nie wiedziałam, to pilnie studiowałam mapę  przez cały czas. Najpierw oczywiście trzeba było znaleźć trójkącik startowy, a z tym zawsze największy problem. Litościwie ktoś w tłumie krzyknął, że start jest pośrodku mapy, więc w miarę szybko się ogarnęłam. Ponieważ pierwszy punkt był dopiero za trzecim rzędem bloków, to zanim doleciałam, cała czołówka już mi zniknęła z oczu i zostały takie niedobitki jak ja. I kiedy wszyscy oświetlacze drogi ze swoimi wielkimi czołówkami odbiegli, dotarła do mnie przerażająca prawda - Tomek miał rację mówiąc, że wzięłam najgorszą czołówkę. Może nie tyle czołówka była najgorsza, tylko baterie w niej - zupełnie na wykończeniu. Mapę jeszcze jako tako widziałam, ale przestrzeni przed sobą już nie. Całe szczęście, że cała trasa była w terenie cywilizowanym i co kawałek stały latarnie, bo w lesie to chyba musiałabym zrezygnować z biegu. Tym niemniej moje możliwości (i tak mizerne) zostały znacznie ograniczone i porządnie biec mogłam tylko po ulicach (latarnie), bo już po trawnikach to się trochę bałam tak na oślep. Trasa na szczęście nawigacyjnie była łatwiutka i prawie nie zatrzymywałam się przy kolejnych punktach, żeby oglądać mapę, tylko leciałam jednym cięgiem. A biegło mi się wyjątkowo dobrze, nic nie bolało i nic nie przymulało. Gdybym tylko widziała coś przed sobą, to pewnie nie byłabym jak zawsze w ogonie stawki, tylko bliżej środka. Ale trudno, najważniejsze, że fajnie się wybiegałam, a już na dobiegu do mety dałam z siebie wszystko i po zatrzymaniu się myślałam, że padnę trupem. Nie padłam, bo Tomek poganiał mnie żeby wejść do szkoły i sczytać czipy.  I co się okazało? Byłam lepsza od niego, bo przynajmniej zaliczyłam wszystkie punkty, a on ma NKL-kę!

 Dałam z siebie wszystko...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz