Przygotowana na dojściówkę.
Na starcie poczułam, że zawody przestały być dla mnie przyjemnością i w ogóle co ja tutaj robię??? Stałam w tym deszczu (już rozebrana z folii) sparaliżowana strachem po wypadku z poprzedniego dnia i wcale nie chciało mi się iść na trasę. Z tego wszystkiego już na pierwszy punkt poleciałam głupio - zamiast wygodnie drogą, to od razu wlazłam w krzaki, tam gdzie wskazywał azymut. Przedarłam się przez strumyk, przecięłam drogę, którą mogłam wygodnie pobiec i zaczęłam wdrapywać się na zbocze. Oczywiście na zbocze pięłam się czterokończynowo, usiłując przy tym nie zgubić mapy i nie zjechać po stromiźnie na dół. Mapę miałam totalnie ubłoconą i nic na niej nie było widać. Na szczęście już z daleka widziałam gdzie znikają poprzedzający mnie zawodnicy, więc kierowałam się tam, gdzie oni. Punkt ulokowany był między dwoma skałami, na szczycie. Końcówka była już prawdziwą wspinaczką skałkową, a ponieważ wspinaczki nigdy nie trenowałam, więc utknęłam w połowie drogi. Nie byłam w stanie zadrzeć na tyle wysoko nogi żeby stanąć na następnym występie skalnym, nie miałam też się czego złapać, żeby się jakoś wciągnąć. Utknęłam , bo w dół też w żaden sposób nie mogłam zleźć. Zresztą w dół wolałam nawet nie patrzyć. Za mną wspinał się jakiś młody człowiek, więc odsunęłam się ciut na bok żeby go przepuścić. Sprawnie wdrapał się na szczyt, obejrzał się przez ramię i widząc, że ja wciąż tkwię w miejscu zapytał:
- All right?
No jakie tam all right, jak nie right! Ludzkie chłopisko było - zlazł po mnie, złapał za rękę i wciągnął na szczyt. Bałam się, że oboje spadniemy, bo jednak swoje ważę, ale dał radę. Podbiłam punkt trzęsącymi się rękami i pomyślałam, że najrozsądniej będzie zejść z trasy, jeśli to ma tak wyglądać. Tylko gdzie zejść - na start, czy na metę? Bo do bazy zawodów z każdej strony było daleko. W końcu postanowiłam iść w stronę mety zbierając co dam radę, a jak będzie zbyt trudno, to zejść do doliny i doliną do mety. O dziwo, do dwójki i trójki dotarłam w jednym kawałku i nawet się nie zgubiłam. Po trójce doznałam totalnego zaćmienia umysłowego i czwórki zaczęłam szukać po złej stronie wąwozu. I to jak bardzo po złej! Szłam kawał drogi granicą lasu i pola i w ogóle nie skojarzyłam tego miejsca z tym co pokazywała mapa. A mapa krzyczała wielkim głosem:
- Idiotko! Patrz i myśl!!!
No, jakoś ciężko było z tym myśleniem, kiedy cała uwaga była skupiona na pilnowaniu przyczepności do podłoża. W końcu znalazłam jakiś rowek, a na nim lampion, ale oczywiście nie mój. Postanowiłam poczekać przy lampionie aż ktoś przybiegnie i zadać sakramentalne pytanie:
- Gdzie ja jestem?
Okazało się, że jestem poza mapą, po złej stronie jaru i w ogóle co ja tutaj robię??? Cała ta zabawa z szukaniem PK 4 zajęła mi 28 minut.
Po czwórce zdobytej w tak egzotycznym stylu, postanowiłam już nic nie kombinować, tylko zejść do doliny i do piątki podejść od dołu. W końcu zrobiłam coś mądrego. Piątka i szóstka były dla mnie technicznie bardzo trudne i znowu zalęgła się we mnie myśl o zejściu z trasy.
Do siódemki szłam z jakąś kobitką, bo miałyśmy ten sam punkt, potem każda poleciała w swoją stronę. Na ósemkę właziłam od góry z grupą facetów ze zbliżonej kategorii wiekowej, ale śmiganie po skałach szło im zdecydowanie sprawniej.
Dziewiątka była po drugiej stronie doliny, a dno doliny było bardzo, ale to bardzo pionowo pode mną. Nawet nie próbowałam schodzić w dół. Szłam więc ścieżką po szczycie i wypatrywałam miejsca, gdzie będzie choć trochę mniej stromo. Mniej stromo nie było, ale za to zaczęła się gęsta roślinność, więc stwierdziwszy, że będzie się czego łapać, zaczęłam na tyłku zjeżdżać w dół, co chwilę robiąc przystanki przy większych drzewach. To była długa i ciężka przeprawa i z BnO, podobnie zresztą jak reszta trasy, nie miała nic, ale to nic wspólnego.
Dziewiątkę i dziesiątkę jakoś wyrzeźbiłam, a jedenastki nie mogłam za nic znaleźć. Ba, żeby jedenastki... Ja w ogóle nie mogłam znaleźć dużej grupy skał, która miała być pomiędzy ogrodzeniem na szczycie, a dnem doliny. Widziałam, że jeszcze kilka osób miało ten sam problem i w końcu podpięłam się do pary mniej więcej w moim wieku, co dawało nadzieję, że nadążę za nimi. Zrobiliśmy dość dziwaczny manewr, bo najpierw znaleźliśmy dwunastkę i dopiero z niej cofaliśmy się na jedenastkę. Może i trochę naokoło, ale skutecznie. Ostatecznie czas już nie grał żadnej roli, bo jedynym celem tego dnia było w jednym kawałku powrócić na metę, a nie robienie wyniku. Trzynastka i dobieg na metę to już była tylko formalność.
Uff, udało się przeczołgać przez całą trasę (bo przecież nie przebiec, ani nawet nie przejść) i nie poddać się, choć kilka razy już było blisko. Jeszcze tylko ponad kilometr powrotu do bazy i pusty śmiech kiedy po sczytaniu czipa, na wydruku zobaczyłam, że 2,5 km pokonałam w 2,5 godziny. Normalnie rekord trasy:-)
Wreszcie w bazie.
Na Tomka nie czekałam zbyt długo. Co prawda startował sporo po mnie, ale swoim rekordowo długim pobytem na trasie udało mi się zniwelować tę różnicę. On też miał kilka wpadek na trasie, ale nie tak spektakularnych jak moja czwórka czy jedenastka. I na pewno nie poświęcał tyle uwagi co ja swojemu bezpieczeństwu.
No i jest!
Wieczorem, na stadionie Wawelu, miała odbyć się dekoracja zwycięzców etapu trzeciego oraz Indoor-a. Ponieważ wiadomo było, że indyk to moje jedyne osiągniecie na zawodach i na nic więcej nie mogę liczyć, więc skwapliwie skorzystałam z chwili chwały i w otoczeniu krakowskiej rodziny (ciocia, stryj, kuzynka z mężem) odbierałam należne hołdy:-) No dobra, ta rodzina to dlatego, że mieszkają tuż przy stadionie, a z kuzynką byłam akurat na ten dzień umówiona. Naprawdę nie ściągałam sobie specjalnie rozentuzjazmowanego tłumu do oklaskiwania:-) A zresztą, nawet gdyby.... - należało mi się:-)
Dumna i blada na podium.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz