Było dobrze - wiedziałam, w którą stronę ruszyć od startu:-) Planowałyśmy wziąć PK 2 i PK 1, a potem martwić się o resztę. Po drodze widziałyśmy jakieś lampiony i nawet ludzie je spisywali, ale jeszcze nic mnie nie tknęło. Idąc usiłowałyśmy znaleźć jakiś punkt wspólny wycinków i w końcu Agata wypatrzyła na skraju ortofotomapy kawalątko asfaltu - tego, którym szłyśmy po drugim wycinku. Od razu stało się jasne co wcześniej spisywały spotkane osoby. Ominęłyśmy PK 14 i 15, ale mogłyśmy wziąć ósemkę.
W drodze na dziewiątkę.
Teraz sprawa wyglądała klarownie i wystarczyło iść i zbierać kolejne PK. No to szłyśmy i zbierałyśmy aż do PK 10. Pewnym krokiem podeszłyśmy do wytypowanego krzaczora, a tam nic. No dobrze, mogłyśmy się pomylić, więc dla pewności obejrzałyśmy sąsiednie zarośla i drzewa. Dalej nic. W akcie desperacji obejrzałyśmy całą roślinność między PK 9 a PK 11 i ... dalej nic. Z lekką obawą wpisałyśmy w kartę BPK.
Na trasie.
Dalej szło nieźle i zatrzymał nas dopiero punkt osiemnasty. Doszłyśmy do jeziorka, namierzyły się od niego i... doszłyśmy do kolejnej wody. Miałyśmy dylemat - które jeziorko jest właściwe do namierzania się? Pierwsze czy drugie? Jakieś totalne zaćmienie na mnie spadło i nie mogłam ogarnąć sytuacji. Łaziłyśmy po okolicy - nie powiem - dość ładnej, ale czas uciekał, a my nic. W końcu blokada umysłowa puściła, dopasowałyśmy jeziorko z mapy to właściwego w terenie i znalazłyśmy lampion. A tuż obok lampionu znalazłyśmy Anię i Zuzę, które robiły tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku. Miało to tę korzyść, że mogłyśmy się wzajemnie wymienić radami, rozwiać wątpliwości i wskazać sobie następne PK. PK 6 leżącego tuż przy PK 18 szukałyśmy chyba z 10 minut, bo kolejne zaćmienie umysłowe nie pozwoliło skojarzyć punktu na górce, który wcześniej odwiedziłam, z punktem na końcu wału. Na szczęście każde zaćmienie kiedyś się w końcu kończy:-) Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty do mety i wszystkie musiałyśmy wziąć, żeby nie lecieć od startu do czternastki i piętnastki. I tak nam się udało, że autor mapy w ogóle przewidział punkty nadliczbowe. Do piątki szłyśmy najtrudniejszym z dostępnych wariantów - przez podmokłe krzaczory, zamiast wygodnym asfaltem lub poboczem, ale przecież nie byłyśmy tam dla przyjemności.
Nasza wesoła ekipa.
W końcu udało się zebrać wymagane 16 punktów i nawet trafić na metę. A potem już tylko grillowanie połączone z nieudaną próbą spalenia domku. I czekanie na Tomka, który już od kilku ładnych godzin błąkał się gdzieś po lesie....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz