Znowu ruszyłam pierwsza, ale tym razem od razu założyliśmy, że każde biega po swojemu. Już na pierwszy punkt wyszłam bezbłędnie, aczkolwiek pomału, bo ja na początku dość długo wczuwam się w mapę. Drugi punkt, podobnie jak pierwszy, jeszcze był na górze jaru, ale potem zaczęły się obiecane skałki. Trójka była przy pojedynczej, sporej, widocznej z daleka skale, więc trudno byłoby nie trafić. Kolejne skałki też okazały się łaskawe i nie nastręczały większych trudności. Były na tyle duże, że widoczne z daleka, a na tyle małe, że nie trzeba było ich okrążać kilometrami, jeśli punkt stał po drugiej stronie. Nawet, o dziwo, przypomniałam sobie, że w opisach punktów mam zawarte informacje czy lampion znajduje się u góry, czy na dole i z której strony. Nie powiem, bardzo to ułatwia. Jeśli się o tym pamięta. Z opisów korzystam rzadko, bo po pierwsze na ogół nie pamiętam, a po drugie i tak połowy tych śmiesznych znaczków nie znam. Usiłowałam wpruć je na pamięć, ale jakoś nie trzymają się głowy. Te podstawowe, często używane, owszem - reszta jest dla mnie chińszczyzną.
Szło dobrze i zastopowało mnie dopiero przy PK 8. Niby punkt był banalnie prosty, blisko od poprzedniego, ale zamiast patrzeć w mapę zasugerowałam się człowiekiem biegnącym przede mną. A kiedy zniknął mi z oczu, nie wiedziałam gdzie dokładnie jestem, no bo nie śledziłam mapy. A zawsze sobie powtarzam, żeby nie biegać za facetami, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Parę minut pokręciłam się wśród skałek, w końcu postanowiłam zejść do ogrodzenia i od niego się namierzyć. To była dobra decyzja, bo po drodze natknęłam się na lampion, który stał przy niższej skałce, a nie przy tej, gdzie szukałam.
Z pozostałymi punktami nie miałam już problemów nawigacyjnych, co nie znaczy, że trasę przeleciałam raz, dwa. Ciągle było góra - dół i decyzje - lecieć na azymut, czy ścieżkami, obchodzić, czy złazić i wspinać się, wytracać wysokość, czy iść zboczem? Zasadniczo na początku wybierałam azymut, ale potem spokorniałam i przeprosiłam się ze ścieżkami. Pod koniec trasy to nawet natrafiłam na tę, którą była poprowadzona dojściówka na start. I faworki były. I od razu się poczułam tak bezpiecznie:-)
Na metę doleciałam ledwo żywa, bo gorąco było niemiłosiernie, na szczęście tym razem mieliśmy ze sobą wodę i nawet jakąś przekąskę, więc mogłam się ciut zregenerować. Zresztą musiałam, bo po biegu mieliśmy w planach kolejne TRInO. Tym razem wybraliśmy się na Kazimierz, przy czym co najmniej pół godziny szukaliśmy miejsca, gdzie można by zaparkować. Zresztą jazda po totalnie rozkopanym Krakowie to w ogóle horror. Jakoś się udało i ruszyliśmy w teren. Mimo, że przed laty mieszkałam w Krakowie, to Kazimierz mało znam i spacer był dla mnie sporą atrakcją. Polecam!
Ławeczka Jana Karskiego.
Księgarnia Austeria
Jedno z podwórek.
Przed zabytkowym kirkutem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz