piątek, 26 lipca 2019

Wawel Cup - dzień drugi zawodów.

Drugiego dnia zawodów baza pozostawała w tym samym miejscu. Ponieważ za pierwszym razem tak byliśmy skupieni na zakupach, że nie zrobiliśmy sobie pamiątkowych fotek pod flagami, od razu nadrobiliśmy zaniedbania.



Tym razem ja startowałam jako pierwsza, w całkiem ludzkiej 44-tej minucie. Tomek jakieś czterdzieści minut po mnie. Na start trzeba było podejść ponad kilometr, więc wmawiałam sobie, że to taka rozgrzewka. Punkt pierwszy był od razu walnięty daleko od startu i bałam się, że mnie zniesie z azymutu. Co prawda mogłam odrobinkę nadrobić i pobiec asfaltem, a potem ścieżką, ale wszyscy włazili w las, to głupio mi było tak dalej lecieć samej. Na szczęście po drodze było kilka charakterystycznych miejsc, a i sam punkt stał w takim, więc znalazłam go szybko i bezproblemowo. Dwójkę jakoś ogarnęłam, a przy trójce zaczęły się problemy. Niby sprawa była prosta - wystarczyło zejść do strumyka (przynajmniej na mapie był to strumyk), iść wzdłuż niego, potknąć się o lampion, podbić i śmigać dalej. Gdybym robiła to z automatu, to pewnie tak by się stało, ale mi zachciało się myśleć i analizować mapę i piktogramy. No to wymyśliłam, że punkt będzie co prawda nad strumykiem, ale na jakimś wybrzuszeniu terenu. Dla jasności - wybrzuszeniu w górę, nie w poziomie. Kiedy oszacowałam, że już mniej więcej zbliżam się do punktu, zaczęłam czesać wszystkie pofałdowania terenu, a tu lampionu ani śladu. Sądząc, że może jestem za daleko, wróciłam kawał drogi, potem wymyśliłam, że jednak za blisko, więc czesałam dalsze garbki, a potem z nieznanych przyczyn po prostu poszłam przed siebie dnem wąwozu z tym hipotetycznym (bo susza) strumykiem. I to był strzał w dziesiątkę. Lampion wisiał sobie dosłownie na strumyku i moim zdaniem nijak się to miało do mapy, ale grunt, że był. Wydawało mi się, że wieki łażę po tych nadwodnych chaszczach i pokrzywach, a to było raptem 11 minut. Jak na moje możliwości, to niewiele:-)
Czwórka i piątka weszły gładko, a szóstka była po drugiej stronie jaru, w jego odnodze. Co z tego, że wiedziałam jak tam trafić, kiedy trzeba było najpierw zleźć z piątki na dół, a potem wdrapać się na strome zbocze. Całe szczęście, że nie brakowało roślinności, której można się było łapać przy wchodzeniu. A tak dla urozmaicenia trasy i przełamania nudy, od piątki ruszyłam w dokładnie przeciwnym kierunku niż powinnam, bo mi się jakoś kompas źle przyłożył do mapy. Normalnie d..., nie orientantka:-)
Po siódemce na mapie zaznaczony był punkt nawadniania wyschniętych zawodników, ale uznałam, że szkoda czasu i od razu pobiegłam dalej.Tak - pobiegłam, bo wyjątkowo kawałek było po płaskim, a potem wręcz w dół. Punkt miał stać na zakręcie suchego rowu. Tjaaaa... Tak jakby w bujnej roślinności było widać jakikolwiek rów - suchy, czy mokry. Co prawda były wydeptane już inostrady, ale bo to wiadomo gdzie która prowadzi? Jakiś lampion to nawet znalazłam, ale kod zdecydowanie był inny niż powinien być. Widziałam, że jeszcze kilka osób kręci się po okolicy i patrzyłam, gdzie też oni pójdą. Nagle wszyscy pobiegli w jednym kierunku, więc ja za nimi i faktycznie - był tam drugi lampion i to ten pasujący mi. A po ósemce cały ten tłumek ruszył szeroko wydeptaną ścieżką, a jak wynikało z rozmów, wszyscy na moją dziewiątkę. Nie pozostało nic innego jak tylko lecieć z nimi, szczególnie, że wyjątkowo nie było pod górę, więc byłam w stanie dotrzymać im kroku.
O ile na całej trasie ciągle sporo traciłam do liderki (w mojej kategorii), to na dobiegu sprężyłam się w sobie i miałam tylko jedną, jedyną sekundę straty. Eh, żeby tak móc mieć takie straty na całej trasie...
Po biegu spokojnie wypiłam przynależne piwo, chwilę odpoczęłam, a potem już warowałam z kamerą przy linii mety, żeby uwiecznić triumfalny finisz Tomka. Nie powiem, finisz wyglądał całkiem, całkiem, ale - jak opowiadał potem- na trasie nie było już tak pięknie. Przy dwóch punktach pogubił się koncertowo - jednego (i to pierwszego) szukał 23 minuty, drugiego (siódemki)18 minut.


 Meta! Meta!
 
I ten gest stopowania zegarka...

Mimo, że etap trochę nas wymordował, wcale nie zamierzaliśmy osiadać na laurach (zresztą gdzie te laury), bo przecież do zrobienia były kolejne trasy TRInO. Po kąpieli i obiedzie pojechaliśmy do centrum. Tym razem oszczędziliśmy sobie atrakcji jazdy samochodem i skorzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Zrobiliśmy aż trzy trasy, które co prawda trochę się zazębiały, ale w sumie wyszło sporo kilometrów. Padałam na pysk, ale nie żałuję. Kraków wart jest każdego trudu. Bo wiecie, ja z urodzenia to jestem krakowianka.

 Takie cudo znaleźliśmy zaparkowane przy Placu Matejki.

 Obowiązkowo galeria przy Bramie Floriańskiej.


W drodze na rynek.

2 komentarze: