wtorek, 10 września 2019

Do źródeł Chodelki.

Zapowiadało się, że we wrześniu będziemy uziemieni, bo czekała nas organizacja Rodzinnych MnO, Niepoślipki i rajdu przygodowego, ale okazało się, że rajd nam odpadł, więc zdecydowaliśmy, że  jeden weekend można  poświęcić na imprezę wyjazdową. Jeszcze tylko trzeba było zdecydować - gdzie jedziemy? A wybór był duży - Abentojra, Rajd Waligóry, Rajd Źródeł Chodelki oraz Muflon Trail. Do Abentojry jakoś nie czujemy specjalnego sentymentu, bo to totalna masówka i jeszcze ten nocleg w namiocie, który zapamiętałam jako mocno uciążliwy; Waligóra ze sporymi przewyższeniami, a ja po ostatnich górskich wyczynach wciąż jestem na NIE; a Muflon nie dość, że po górach, to jeszcze dwa dni. Drogą eliminacji została Chodelka, o której zresztą Hubert już po ubiegłorocznej, pierwszej edycji, wyrażał się dość ciepło. Oprócz tego, że po płaskim, Chodelka miała też inne zalety - na tyle blisko, że można po imprezie od razu wracać do domu i w formule rogainingu, więc nie groziło wielogodzinne błąkanie się po trasie. Ale z piątku na sobotę postanowiliśmy zanocować, żeby nie zrywać się nad ranem i na trasę iść niewyspanym. W bazie nocowało nas całe pięć osób plus jedna sztuka w samochodzie, a organizator to nie wiem gdzie. W każdym razie było kameralnie, z szerokim dostępem do wszystkiego, a szczególnie materacy, prysznica i kuchni.
W sobotę rano przybyli miejscowi uczestnicy i zgromadziła się całkiem spora grupa. Rankiem dotarły także ciasta domowej roboty, na widok których szczęki nam opadły, a ślina obficie napłynęła do ust. Na szczęście organizator nie był świnia i pozwolił jeść od razu. Opędzlowałam trzy kawały, aż mnie zatkało.

Tak karmią już przed wyjściem na trasę, to co będzie potem???

O dziewiątej odbyła się odprawa i dostaliśmy mapy. Trochę wymiękłam, bo mapa okazała się w dość średniej jakości wydruku, co przy skali 1:50000 ma znaczenie. Jeszcze gdyby były rozświetlenia... A żeby nie było za prosto, dodatkowo mapa pochodziła z lat sześćdziesiątych, jak radośnie obwieścił organizator. Do wyboru mieliśmy coś koło 40 punktów o różnej wartości i wcale nie było łatwo zdecydować się jaki wariant wybrać. Szczególnie, że trzeba było brać pod uwagę zarówno opcję optymistyczną, jak i pesymistyczną. W ogólnym zarysie wyszło nam, że trzeba lecieć jak najbardziej na północ, a powrót będzie zależał od okoliczności.

Staaaaaart!!!!

Podobnie jak wielu uczestników zaczęliśmy od PK 21, więc przy punkcie był tłok jak na Marszałkowskiej. Ot, taki łatwy punkt na rozgrzewkę. Ponieważ żar powoli zaczynał lać się z nieba, bardzo cieszyłam się na kolejny punkt - drzewo przy rzeczce i mniej z powodu drzewa, a bardziej z powodu rzeczki. Tak byłam spragniona ochłody, że powróciłam do tradycji moczenia czapeczki od spodu (czyli kostki, kolana, pas, szyja, głowa i czapeczka), z tym, że rzeczka okazała się za płytka i musiałam poprzestać na kostkach, a czapeczkę zmoczyć metodą zanurzania. Co prawda wyjątkowo tym razem nie użyliśmy na odnóża sudokremu, bo przecież sucho i moczyć się nie będziemy, ale miałam nadzieję, że mokre skarpety mnie nie obgryzą ani innych szkód nie uczynią.
Prosto drogą na północ mieliśmy PK 35, ale trochę kusiło nas odbić na zachód po 24. Opanowaliśmy jednak nasze żądze i po chwili zgarnialiśmy punkt w rogu cmentarza. Tych cmentarzy z czasów pierwszej wojny światowej mieliśmy po drodze zaliczyć więcej i tak trochę poczułam się w klimacie Jaszczura. Szczególnie, że i karta startowa była taka mocno jaszczurowata, czyli cienki wydruk naklejony na tekturkę. Może to i mało praktyczne, ale jakże klimatyczne:-) Kurcze, nawet organizator taki jakiś w typie Malo:-)))
36 przy skrzyżowaniu dróg był prościutki i już się zaczęłam cieszyć, że mimo nieczytelnej i starej mapy idzie nam tak dobrze. Przed kolejnym punktem - czterdziestką - ostrzegał na odprawie organizator, że ciężko znaleźć i właściwie to nawet powinien być za dziewięć punktów i w ogóle. Ja to nawet byłam skłonna od razu go odpuścić, bo licho wie ile czasu można stracić, ale Tomek się zaparł, że znajdziemy. Cóż, nasze pojęcie źródełka nieco odbiega od tego co zastaliśmy w miejscu oznaczonym lampionem. Źródełko, którego przez dłuższą chwilę szukaliśmy w lesie, było tuż przy zabudowaniach, szło się do niego przez wypielęgnowany trawnik i było to właściwie małe oczko wodne, a drewnianego domku z zielonym dachem to w ogóle nie widziałam. A tak poza wszystkim to punkt stał w niewłaściwym miejscu, jak pokazał nam potem ślad gps. Skoro była woda, to oczywiście znowu zmoczyłam czapeczkę, ale tym razem bez wpadania do wody:-)


37 i 38 znaleźliśmy bez problemu, chociaż wychodząc ze źle stojącej czterdziestki, nie wstrzeliliśmy się w planowaną drogę. Tym niemniej PK 37 był w tak charakterystycznym miejscu, że nie mieliśmy problemów z dojściem przez pola.

Gdzieś między 38 a 51.

51 - karłowata sosna w środku niczego, czyli według mapy szczerego pola, była o tyle podchwytliwa, że po drodze minęliśmy kilkadziesiąt takich sosen i w sumie każda pasowała, ale z pomiaru odległości udało się wyizolować tę właściwą. Gratisem do przygody było przejście przez pole kukurydzy. Człowiek się od razu czuje jak w jakimś filmie, gdzie złe moce ścigają w wielkim łanie kukurydzy jakieś ucieleśnienie niewinności. Nasz łan był co prawda mały, kukurydza dość wątła i nic (poza czasem) nas nie ścigało, ale fajnie sobie pofantazjować.
Do kolejnego PK - 44 prowadziła prościutka droga, a przy punkcie spotkaliśmy mijanego wcześniej kilkakrotnie uczestnika, którego od razu zatrudniliśmy do roli fotografa, bo na punkcie z naszym klubowym numerkiem fota być musi.

 PK 44 - nasz klubowy, więc fotka obowiązkowa.

Do 71 wygodnie drogami, bez żadnych atrakcji i myśleliśmy, że z 92 będzie podobnie, bo przecież nie sposób nie trafić do jeziorka położonego przy drodze. A jednak. Przez 30 minut krążyliśmy po lesie usiłując orientować się według mapy, według wskazań napotkanych innych uczestników, według intuicji, według znaków na ziemi i niebie. Kilkakrotnie byliśmy dosłownie o metry od celu i zbyt wcześnie wycofywaliśmy się, bo wydawało nam się, że to już za daleko. Mocno niefartowny punkt.

Wycieczka krajoznawcza dookoła PK 92.

Nie dość, że przekombinowaliśmy z tym jeziorkiem, to jeszcze zamiast odejść od niego jak cywilizowani ludzie - drogą, my oczywiście poszliśmy jakimiś małymi dróżkami i krzaczorami trochę sobie tym sposobem nadkładając drogi. Dobrze, że chociaż źródełko z PK 82 znaleźliśmy bez problemu.
Przy obydwu "mokrych" punktach mieliśmy problemy z kredkami. Może i te ołówkowe są fajne i dobrze się nimi pisze, ale jak się złamią to umarł w butach - nic nie nagryzmolisz. Na szczęście Tomek ma mocne zęby więc pracowicie niczym bóbr obgryzał kolejne kredki, żeby dostać się do rysika. Na marsze to czasem nosimy temperówkę, ale żeby brać na pięćdziesiątkę to nam do głowy nie przyszło.
Po PK 83 musieliśmy podjąć decyzję - co dalej? Konfrontując zegarek z mapą oraz moją kondycją wyszło nam, że nie ma co ryzykować chodzenia za drogę 747 i trzeba zacząć myśleć o powrocie. Tym sposobem odpuściliśmy optymistycznie zaplanowane na starcie PK 72, 91 i 81. Ale trzeba mierzyć siły na zamiary, a nie odwrotnie.
W związku ze zmianą planów mieliśmy teraz długi pusty przelot na PK 74. Koniec tunelu/przepustu okazał się abstrakcyjną betonową budowlą w środku lasu, bez żadnych dochodzących do niej dróg.

PK 74.

PK 43 następujący po 74, tak się złożyło, był po drugiej stronie Chodelki niż my. Kiedy tylko doszliśmy do rzeczki, postanowiłam od razu włazić w wodę, żeby już nie było odwrotu. Bałam się, że Tomek będzie chciał szukać mostu, a przynajmniej jakiegoś węższego miejsca do przeskoczenia, bo to przed nami jeszcze był kawał drogi do przejścia, nogi nie nasudokremowane i nie wiadomo jakie tam jeszcze argumenty by mógł wyciągnąć. Poza tym było gorąco i mała chwila ochłody była bardzo upragniona przeze mnie. Kąpiel w Chodelce była najprzyjemniejszą chwilą z całej trasy. Serio. Aż żal było wyłazić z wody.

Nimf wodny:-)

Po zaliczeniu kolejnego cmentarzyka z PK 43 ruszyliśmy na wydawało się, że łatwiutki PK 70. I byłoby łatwo gdybyśmy się od razu wstrzelili we właściwą drogę, albo gdybyśmy przynajmniej wiedzieli, że nie idziemy tą, którą myśleliśmy, że idziemy. W każdym razie wąwóz przy rozwidleniu drogi znaleźliśmy, ale lampionu nie. Na wszelki wypadek, gdyby to jednak było to miejsce, nagraliśmy filmik z wąwozem w roli głównej, a potem poszliśmy czesać kolejne połacie lasu. Niezależnie od siebie znaleźliśmy ten właściwy wąwóz, z tym, że Tomek tę część z lampionem, a ja sporo dalszą. W ogóle nazywanie tego czegoś wąwozem uważam za nadużycie - to było po prostu zwykłe wysypisko śmieci. Ludzie to jednak straszne szkodniki pól i lasów.
Kolejne PK - 39, 45, 34 i 33 były już banalnie proste, chociaż przy 39 Tomek uparł się szukać lampionu dużo za wcześnie, ale dał się przekonać. A potem, już w drodze na ostatni zaplanowany punkt, natknęliśmy się na  jakieś składowisko piachu, żwiru i innych temu podobnych rzeczy.  Oczywiście mogliśmy przejść drogą przebiegającą w pobliżu, ale co będziemy iść na łatwiznę. My bohatersko przedarliśmy się przez wszystkie przeszkody. Ponieważ tam zastał nas 44-ty kilometr, więc strzeliliśmy sobie kolejną pamiątkową fotkę. Grunt to mieć swoje rytuały:-)

 Borzechów - 44-ty kilometr.

Po "piaskownicy" został nam jeszcze ostatni PK 11 i powrót biegiem na metę, żeby zdążyć w limicie. Ufff... udało się.

Na metę wpadliśmy niemal w ostatnich minucie!

Bohaterem mety bezapelacyjnie został Hubert, który spóźnił się 19 minut, tracąc tym sposobem 19 ze zdobytych punktów. Nabiegał się jak głupi, był prawie wszędzie i nic mu z tego nie przyszło. Czasem jednak warto czytać regulaminy:-)

Na trasie udało nam się zebrać 93 punkty przeliczeniowe i zajęliśmy siódme miejsce. Jak na "dziewczynę", której od kilku dni bliżej do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, to uważam to za bardzo zacny wynik. Tak więc jestem dumna i blada i zadowolona z imprezy:-)
Jak sam organizator już zdążył zauważyć, było trochę niedociągnięć, ale i tak to była jedna z fajniejszych imprez i gorąco ją polecam na przyszły sezon!

A tu można popatrzyć jak chodziliśmy:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz