czwartek, 17 października 2019

Jatka nie-jatka

Ubiegłoroczna Jatka była jatką nie tylko z nazwy, ale faktycznie mocno dała nam w kość, łącznie z odpuszczeniem kilku punktów, na które brakło czasu i sił. Tym razem przygotowałam się więc psychicznie na wszystko co najgorsze, bo wtedy rzeczywistość może okazać się jedynie lepsza niż się spodziewamy. Pierwszą oznaką tej lepszości była podana przez organizatora długość trasy po wariancie - 51 z hakiem. Bardzo ludzka odległość. I jeszcze się zarzekał, że na pewno nie będzie dłużej. No dobra.
Pogoda na pewno zapowiadała się gorsza niż rok wcześniej, bo nieprzyjemnie siąpiło i kropiło i było wrednie zimno. Oczywiście w ogóle nie wiedziałam jak się ubrać i co chwilę albo wpychałam coś do plecaka, albo wyjmowałam, wciągałam na siebie, zdejmowałam, aż w końcu udało mi się wypracować jakiś kompromis.
Na starcie dostaliśmy dwie mapy - normalną pięćdziesiątkową A4 i dwa razy większą płachtę do BnO w skali 1:12500. Trochę nieporęczna, ale przynajmniej wszystko było dobrze widać. No, może poza kółeczkami, którymi oznaczono punkty, bo nie dość, że totalnie zlewały się z tłem, to jeszcze były maleńkie i w ogóle nie trzymały standardów. Od razu wiedzieliśmy, że trzeba być czujnym, żeby któregoś PK nie przegapić. Do pilnowania tych PK mieliśmy tym razem trzy pary oczu, bo razem z nami szła Barbara.

Rozdanie map w sali gimnastycznej, bo na zewnątrz zimno i deszcz.

Zaczęliśmy od punktu na krawędzi (PK 10), a potem Tomek chcąc się utrzymać w konwencji przeczołgał nas dokładnie przez kolczastą zwartą ścianę roślinności, nie zwracając uwagi na nasze nieśmiałe propozycje, że może by jednak obejść, jak wszyscy inni to robili. W tych krzaczorach ustaliłyśmy z Basią, że decyzje o łażeniu po nieprzebieżnościach to jednak my będziemy podejmować i więcej nie damy się wmanewrować w żadne takie.
Po ósemce na szczycie (taki tam szczyt, nawet się za bardzo nie zasapałam) postanowiliśmy wziąć jedenastkę, żeby na powrocie nie trzeba było po nią zbaczać. Tak na pierwszy rzut oka to po ósemce pasowało 68 i przejście na drugą mapę, ale to tylko pozory. Ponieważ mapy różniły się znacząco skalami, musieliśmy czujnie pokombinować, gdzie najlepiej wstrzelić się po jedenastce. Pomogły nam w tym cycki utworzone z poziomnic, które wyhaczyliśmy na obydwu mapach. A przy cyckach mieliśmy PK 73.

Jurajskie cycki - bez sutków, bo cenzura:-)

Zrobiliśmy szybką burzę mózgów jak najsensowniej zaliczyć BnO, żeby za bardzo nie nadkładać drogi, zebrać wszystko i rezerwat brać od północy (bo tak). Jeden punkt mogliśmy odpuścić, bo był nadmiarowy i zaczęliśmy od eliminacji. Padło na 61 bo najdalej i najwyżej. Resztę wzięliśmy w kolejności: 73, 72, 69, 70, 71, 68, długi przelot na 65 i zachodnią część mapy biegowej mieliśmy z głowy. Na mapie biegowej leciało się luksusowo - punkty były stosunkowo gęsto, a odległości takie, jakie jestem w stanie przyswoić i oszacować. Bo na pięćdziesiątce to mam z tym problem - wciąż wydaje mi się, że to już. PK 69 szukaliśmy najdłużej. W opisie mieliśmy - "zagłębienie terenu", szukaliśmy więc dołka, dołu, niecki, niedużej dziury. W trzy osoby dokładnie czesaliśmy teren i dołków, owszem, było nawet sporo, ale lampionu ani jednego. Właściwą dziurę bylibyśmy pominęli, bo lampion z góry był niewidoczny, ale albo Tomka albo Basię tknęło wychylić się za krawędź i zajrzeć głębiej. Baardzo głębiej. Bo obniżenie terenu okazało się być w zasadzie małą studnią krasową - głęboką, ze skalnymi ścianami, a zejście do lampionu groziło skręceniem karku. Wyjście z niej było, nie wiem czy nie trudniejsze.

Pionowa, skalista ściana "obniżenia terenu". Niebieskie  (lewo-dół) to czyjaś głowa.

Oczywiście nie wychodziliśmy po tych skałach, tylko po ziemnym fragmencie dziury.
Dla odmiany PK 68, który w opisie miał "studnia krasowa" w ogóle nie wyglądał na żadną studnię, do momentu kiedy nie zadarło się głowy do góry. Bo dla urozmaicenia ta studnia nie szła w głąb, tylko w górę.
I tak się można naciąć na opisy punktów.

PK 68

Za rezerwatem mieliśmy jeszcze tylko 5 punktów z mapy biegowej - 62, 64, 66, 67 i 63. Punkty jak punkty - łatwo weszły, choć nie zawsze łatwo znaczyło - bez zmęczenia. Ot, nawigacyjnie łatwo. Po drodze spotykaliśmy stowarzyszone płaskie lampiony, ale żadnej ekipy, która by ich szukała. Może one tak wiszą całorocznie i są na każdą okazję?

Widok miły oku.

Po  wyjściu z dużej (rozmiarem) mapy zaliczyliśmy PK 7 i stanęliśmy przed dylematem - iść na dziewiątkę czy na dwunastkę? Mi przypadło w udziale podjęcie tej trudnej decyzji, ale ponieważ dwunastka była punktem żywieniowym, więc nie miałam praktycznie żadnego dylematu - idziemy na dwunastkę! Na dwunastce mieliśmy niewielką szansę spotkać Anię z Moniką z naszej ekipy, ale rozminęliśmy się gdzieś po drodze.

Ciastka, owoce, woda i piwo tylko dla rowerzystów. Jedyny moment, kiedy żałowałam , że nie mam roweru:-)

Bunkier na dziewiątce trochę mnie rozczarował, bo myślałam, że będzie można do niego wejść, a zobaczyłam tylko kawałeczek betonu wystający z ziemi.
 PK 15 i 16 były malowniczo usytuowane przy skałkach, ale dużo większe wrażenie robił PK 17 niepozornie nazwany przez autora mapy - "barierka". Ale to nie była taka zwykła barierka, tylko barierka odgradzająca Jaskinię Wielkanocną. Co prawda gdyby nie podpis na mapie to do dzisiaj myślałabym, że to taka duuuża i bardzo, bardzo głęboka dziura w ziemi, a nie jaskinia. Szkoda, że nie mam fotki, bo naprawdę robiła wrażenie. W drodze na dziewiętnastkę trochę machnęliśmy się na skrzyżowaniu i poszliśmy dłuższą drogą nadkładając jakieś pół kilometra, ale co to jest naprzeciwko nieskończoności.
Robiło się coraz zimniej i coraz bardziej zaczynało padać. Zaczęliśmy naciągać na siebie kolejne warstwy odzieży - kto oczywiście miał w plecaku. Na szczęście do bazy było już stosunkowo blisko i co ciekawe - wciąż jeszcze było jasno. Mieliśmy więc bardzo dobry czas, oczywiście jak na nasze możliwości. Rok temu, o takiej porze byliśmy jeszcze niewyobrażalnie daleko od Włodowic.
Między dziewiętnastką, a dwudziestką dopadł nas umowny 44-ty kilometr. Umowny - bo każdemu gps pokazywał inną odległość, więc wyciągnęliśmy średnią:-)

Fotka trochę nie wyszła, ale wiadomo przynajmniej gdzie byliśmy:-)

W okolicach PK 18 wyciągnęliśmy już latarki, bardziej żeby widzieć mapę niż teren, bo poruszaliśmy się praktycznie drogami. Czternastka była już tylko formalnością i kilka minut po dziewiętnastej zameldowaliśmy się na mecie.

Na mecie.

Tradycyjnie każdy dostawał medal i butelkę piwa marki "Zasłużone" o cudownych właściwościach: chłodzi, nawadnia, usuwa pęcherze.
W pierwszej kolejności, tuz po zdjęciu butów,  pognaliśmy na obiad, bo ile można żyć o samych batonikach? Jak ja nie cierpię kurczaka z ryżem! I jak bardzo mi smakował na mecie:-) Ostatnio ciągle co impreza to kurczak i ryż, a ja zawsze od połowy trasy marzę o schabowym z ziemniakami. Chyba zacznę wozić swoje żarcie.
Ta Jatka wyjątkowo była mało jatkowata.  Gdyby nie przecudne widoki po drodze, to powiedziałabym, że wręcz nudna - nie zgubiliśmy się, nie wdzieraliśmy się na niebotyczne szczyty, nie przeprawialiśmy się przez rzeki, zebraliśmy wszystkie punkty i spokojnie wyrobiliśmy się przed limitem czasu i to sporo. Nie wiem czy krzaki z pierwszego punktu i  "zagłębienie terenu" ratują sytuację, no, nie wiem... Chyba organizator za bardzo przejął się uwagami po ubiegłorocznej imprezie i przygotował taką mocno zachowawczą trasę. A ja to w gruncie rzeczy lubię być trochę przeczołgana na pięćdziesiątce. Bo wiecie, w razie jakichś wnuków w przyszłości, to będzie o czym opowiadać:-)
Ale jedną rzecz udało się Łukaszowi zrobić wbrew prawom fizyki. Skoro start i meta były w tym samym miejscu to ilość podejść i zejść chyba powinny być takie same, a jemu udało się tak zbudować trasę, że więcej było w dół i po płaskim niż pod górę. A pamiętam imprezy gdzie start i meta w tym samym miejscu, a kurde - cały czas pod górę.
I za to obalenie praw fizyki w słusznym kierunku - wielki szacun!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz