Dożynki odbywały się na tej samej mapie co Smok, tylko dostaliśmy nowe wagi. Zdecydowaliśmy, że znowu pójdziemy na północ, a nawet drugi raz pójdziemy na te same punkty, tylko na niektóre mądrzej niż dzień wcześniej:-)
Na pierwszy punkt ruszyliśmy niespiesznie z ekipą wrocławskiego Orientopu. To miejsce znaliśmy z Hały, więc żadnej nawigacji nie musieliśmy stosować. Do kolejnego - 442 poszliśmy "na skróty", czyli po linii prostej, a że po drodze było góra-dół, no to co? Inni poszli naokoło drogami i zeszło im dłużej. A potem nie dogadaliśmy się, gdzie idziemy i ja prowadziłam na 438, a Tomek spodziewał się dojść na 408. W efekcie musieliśmy zawrócić, bo w sumie szkoda było by odpuścić tego 408, szczególnie, że znaliśmy go z sobotniej trasy.
Kolejny punkt - 438 - też znajomy i tak jak dzień wcześniej, zamiast górą, poszliśmy dnem wąwozu. Plan był inny, ale wyszło jak wyszło. Jedynie na zbocze wspięliśmy się w mniej stromym miejscu.
Tuż przed 438.
Żeby iść dalej bez nadkładania drogi, musieliśmy pokonać wąwóz w poprzek, czyli od punktu najpierw zejść, a potem wdrapać się na górę. Chyba tylko my wybraliśmy taki karkołomny wariant. Z tym wdrapywaniem się to u mnie było już ciężko. Znowu przerzuciłam się na raczkowanie, bo dwie kończyny to było stanowczo za mało przy moim ograniczonym zasobie sił. Na szczęście potem było już mniej więcej płasko, a lampion wisiał na granicy kultur za linią wysokiego napięcia.
Dalsza część trasy była jeszcze fajniejsza, bo cały czas zbiegaliśmy w dół, aż do zabudowań i asfaltu. Nawet pobiegliśmy trochę tym asfaltem uznawszy, że należy nam się odrobina luksusu. Od asfaltu na PK 400 poszliśmy szlakiem. Było co prawda pod górę, ale przynajmniej nie pionowo, a widoki w zupełności rekompensowały wysiłek. Najpierw był wąwóz przecudnej urody, a potem panoramka spod trzech krzyży na szczycie. Przy tych krzyżach to też byliśmy na Hale. Fajnie tak wracać w znajome miejsca.
447 podbijałam już na siedząco, bo znowu było trochę wspinaczki, a do tego jakiś kryzys mi się przyplątał.
W drodze na 447 przysiadałam, gdzie się dało.
Powoli zaczynaliśmy się zbliżać do połowy limitu czasu i dalsze punkty trzeba było wybierać rozważnie, żeby nie przedobrzyć. Uznaliśmy, że damy radę zrobić szybki wypad na wschód po PK 426 i 393. Do 426 było dosyć daleko, ale większa część trasy wygodną drogą i dopiero końcówka wąwozem. Lampion wisiał na grzbiecie rozdzielającym dwa jary i oczywiście musieliśmy się do niego wspiąć. Wejście było mordercze, ale zejście było jeszcze bardziej abstrakcyjne i w końcu uznaliśmy, że jedyną metodą jest zjazd na tyłku. I tak też zrobiliśmy.
393 był stosunkowo blisko, ale złośliwie postawiony podobnie jak 426 - na wysokościach, ze stromym podejściem. Na pewno autor trasy nie chciałby wiedzieć, co wtedy sobie na jego temat myślałam.
Na powrót do bazy została nam godzina. Do kolejnego punktu (398) było daleko, ale drogami i po równym, więc poszło sprawnie. Wyjątkowo punkt nie był w wąwozie i jeszcze znaliśmy go z poprzedniego dnia. Same pozytywy! Do 413 w linii prostej był rzut beretem i postanowiliśmy pójść po prostej, nie przewidzieliśmy jednak dwóch spowalniaczy jakie napotkamy po drodze. Pierwszy z nich to plantacja malin. Boszsz,... jakie tam były cudowne maliny - wielkie jak pięść, dojrzałe, soczyste i makabrycznie brudne, co niestety skonstatowałam dopiero napchawszy się nimi po kokardę. Wtedy też dodatkowo uświadomiłam sobie, że te maliny były czyjąś własnością i żrąc je dokonałam czynu karalnego. Mam tylko nadzieję, że zostałoby to uznane za drobne wykroczenie ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu. Druga przeszkoda była już natury technicznej i nieprzekraczalnej - płoty. Musieliśmy wrócić do drogi i w sumie nic nie skróciliśmy.
Z 413 postanowiliśmy już lecieć drogami w kierunku bazy zbierając tylko to, co po drodze, czyli 449 i 444. Do 449 szliśmy chyba najdłuższym wąwozem, bo prawie kilometr. Sam punkt wisiał sobie na końcu jednej z odnóg głównego jaru w malowniczej dziurze.
Idealne miejsce na schowanie lampionu:-)
444, podobnie jak dzień wcześniej, był ostatnim punktem zebranym na trasie. Do bazy pobiegliśmy już rozsądniej niż w sobotę, bez nadkładania drogi, tyle że po większej stromiźnie, na szczęście w dół. Na mecie byliśmy osiem minut przed końcem limitu. Niby to były tylko 3 godziny, ale nie powiem - dostałam porządnie w kość.
W bazie kręciły się już tylko niedobitki dożynkowe czekające na podliczenie wyników. Większość pozostałych uczestników imprezy, szczególnie uczestnicy tras marszowych, rozjechała się już do domów. Po podliczeniu wyników obydwu rogainingów (sobotniego i niedzielnego) okazało się, że zostałam Wielką Smoczycą. W sumie to nie wiem, czy oprócz mnie i Małgosi jeszcze jakaś dziewczyna zaliczyła obydwie trasy, więc tak naprawdę rywalizowałyśmy ze sobą tylko we dwie. W nagrodę dostałam misia uszytego przez właścicielkę Muzeum Torebek i Misiów w Bochotnicy. Niestety - muzeum nie zdążyliśmy zwiedzić. Ponieważ jednak teren zawodów ma wielki potencjał, to myślę, że nie raz jeszcze tam pojedziemy i do misiów kiedyś zajrzymy.
Kto nie był na Przejściu Smoka niech żałuje i szykuje się na przyszłoroczną edycję - warto, naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz