Przygotowaliśmy telefony, mapy, rozejrzeliśmy się czy żadna zaraza nie nadchodzi i szpula z samochodu. Ja wyleciałam pierwsza. Do pierwszego punktu biegłam ulicami, ale zupełnie pustymi, więc teren bezpieczny:-) Przy jedynce dogonił mnie Tomek i na dwójkę pobiegłam za nim. To znaczy on pobiegł, a ja powoli przedzierałam się przez gęsty fragment lasu coraz bardziej tracąc go z pola widzenia. Do trójki na azymut. Znalazłam dołek, słupek, karteczkę z jakąś liczbą, tylko wstążki nie było. Ponieważ Tomek mówił mi wcześniej, że będą chyba kody, więc uznałam, że karteczka to kod, a że akurat zegarem odpipał mi pierwszy kilometr, uznałam odgłos za potwierdzenie punktu i ruszyłam na czwórkę. Czwórki nigdzie nie było, za to spotkałam znowu Tomka biegnącego w dziwnym kierunku. Po chwili bezowocnych poszukiwań postanowiłam wrócić do ścieżki i namierzyć się od niej. Zawróciłam i po chwili coś mi się zaczerwieniło w krzakach. Podeszłam, a tam... PK 4. Tyle tylko, że za nic nie chciał się odbić. Wyjęłam telefon, żeby ręcznie podbić punkt, i co widzę? Niepodbita trójka! No żesz w mordę jeża! Nie pozostało nic innego jak wrócić na trójkę, znaleźć tym razem właściwy dołek i wrócić na czwórkę. Strasznie mnie to zirytowało, ale co było robić.
Wędrówka między PK 3 i PK 4
Na szczęście dalej nawigacyjnie szło już lepiej i przemieszczałam się niemal po prostych. No właśnie - przemieszczałam się, a nie biegłam. Z każdym kolejnym punktem byłam coraz bardziej zdegustowana tym lasem, bo albo gęstwina, albo gałęzie pod nogami, albo teren nierówny i łatwo wpaść w dziurę, a jak już przebieżnie, to na ogół pod górę. Ja wiem - złej baletnicy itd., ale tam naprawdę tak było. Najgorsze były punkty 10 i 11, jednocześnie najśmieszniejsze. Na mapie jako świetne punkty orientacyjne zaznaczone były karpy (przy PK 10 - dwie, przy PK 11 - cztery), tyle że w terenie były... same karpy, urozmaicone ściętymi drzewami. Ani przejść, ani zorientować się gdzie się jest. Zupełnie nie wiem jakim cudem znalazłam oba punkty i to bez błądzenia. Niezłego farta miałam.
Na dwunastkę to już ledwo dolazłam, bo nie dość, że przedzieranie się przez tę wycinkę dało mi w kość, to jeszcze musiałam pokonać wydmę w poprzek. Wtedy podjęłam ostateczną decyzję, że biorę jeszcze trzynastkę i wracam do samochodu. Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić, jak się nie może trafić na ostatni punkt. Tak po prawdzie przeszłam jakieś 10 metrów od niego, ale patrzyłam w inną stronę, więc czerwień wstążki nie rzuciła mi się w oczy. Na szczęście niedaleko od punktu było ogrodzenie, od którego mogłam się namierzyć i w końcu miałam zaplanowany komplet. Ponieważ po lesie za bardzo sobie nie pobiegałam, to przynajmniej do parkingu postanowiłam polecieć ile fabryka dała. No... niewiele dała.
Przy samochodzie zorientowałam się, że kluczyki biegają razem z Tomkiem i na pewno zaliczą całą długą trasę. Tymczasem chciało mi się pić i zaczynałam stygnąć. O ile na pierwsze nie mogłam nic poradzić, to na drugie owszem - biegać dalej. Tak więc w oczekiwaniu na powrót Tomka zaliczyłam, skipy A, skipy C, sprint, ucieczkę w las przed spacerowiczami pełnymi koronawirusów, podbieg, marsz i czołganie się (to po próbie połączenia sprintu z podbiegiem). W końcu zajęłam się rozciąganiem starych kości i przy tej czynności zastał mnie Tomek, co oczywiście natychmiast uwiecznił.
I nóżka w górę!
Okazało się, że północna część trasy była jeszcze gorsza niż południowa, o czym zresztą Igor ostrzegał, więc dobrze, że odpuściłam. Tomek zaś ma niezapomniane przeżycia z przedzierania się przez groszówkową jesień średniowiecza:-)
O, tu było najgorzej!
Na weekend szykujemy się na jakąś konkretniejszą traskę i mam nadzieję, że już w fajniejszych okolicznościach przyrody.
42 year-old Research Nurse Randall Portch, hailing from Lacombe enjoys watching movies like Iron Eagle IV and Reading. Took a trip to Historic City of Sucre and drives a Ford GT40. kliknij na ta strone
OdpowiedzUsuń