wtorek, 8 grudnia 2020

BarbarInO. Czy maszerowanie szkodzi zdrowiu?

 Ciągle tylko biegamy i biegamy, więc w końcu wybraliśmy się na imprezę chodzoną. Nie żeby mi się chciało opuszczać ciepły dom w zimne i ciemne piątkowe popołudnie, ale imieniny koleżanki klubowej jednak zobowiązują. Tradycyjnie 4 grudnia Barbara przygotowała trasę i tym razem zaprosiła wszystkich do Dolinki Służewieckiej.
Startowaliśmy zakonspirowani na tyłach Służewskiego Domu Kultury, przekradając się po nie więcej niż 5 zamaskowanych osób. Przynajmniej teoretycznie tak miało być. Oczywiście nikt się specjalnie nie gromadził w celach towarzyskich już chociażby z tego powodu, że było zimno i trzeba było się ruszać.

Jawny dowód, że byliśmy.

Trochę obawialiśmy się, czy jeszcze poradzimy sobie z tymi marszowymi mapami, bo w porównaniu do biegowych to zupełny odlot i czarna magia. O dziwo, nawet udało nam się w miarę połączyć ze sobą większość elementów, niektóre miejsca Tomek kojarzył z poprzednich imprez w tym miejscu, więc w miarę sprawnie ruszyliśmy.
Mapa wyglądała tak:

 
Jak widać oprócz samego znalezienia i potwierdzenia punktów, trzeba było jeszcze pokombinować, które brać, a które nie, bo do spełnienia był szereg dziwnych warunków. 
O ile połączyć fragmenty mapy ze sobą jeszcze byłam w stanie, to już stworzenie sobie w wyobraźni całej trasy przekraczało moje możliwości. Zdałam się więc całkowicie na Tomka i tylko co jakiś czas miałam przebłyski geniuszu, czyli wiedziałam gdzie jestem i dokąd zmierzamy. Tomek niestety też już odwykł od imprez z niepełną mapą i chwilami nie był pewien co dalej i jak dalej, co poskutkowało pominięciem kilku punktów przy których fizycznie byliśmy. W końcu pokonał nas czas, bo było ogłoszone, że kto nie zdążył wrócić przed 20.30 dostanie NKL, więc spieszyliśmy się na metę. Oczywiście byliśmy już w minutach lekkich i chyba ciężkich sądząc po wynikach:-)
Zrobiliśmy niecałe 6 km, więc niby niewiele, ale ja ledwo trzymałam się na nogach. Nie dość, że zaczęło mnie mdlić, to jeszcze rozbolały mnie plecy w miejscu gdzie płynnie przechodzą w mniej zacną część ciała. Po bieganiu nigdy mi się tak nie działo, więc najwyraźniej maszerowanie szkodzi mi na zdrowie. Z tego bólu zapomniałam się i na mecie pożarłam krówkę (w sensie cukierka), mimo, że intensywnie się odchudzam. No dobra - intensywnie dopisałam, żeby poważniej wyglądało, bo odchudzam się bardziej bezskutecznie niż intensywnie.  Oddanie karty startowej i poczęstunek był jedyną interakcją z Organizatorką, po czym zgodnie z zaleceniami epidemiologicznymi szybko oddaliliśmy się z miejsca zgromadzenia. Znaczy się niezbyt szybko, bo ledwo lazłam. Miałam tylko nadzieję, że do rana mi przejdzie, bo przecież byliśmy zapisani na kolejne BnO następnego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz