środa, 8 grudnia 2021

Choszczówka odczarowana

Lubię ZZK-i, ale biegania na Choszczówce nie lubię. Ile razy były tam zawody, to zawsze, ale to zawsze coś skopałam, pogubiłam się, zeszłam z trasy i wszystkie inne możliwe przypadłości.  No to do sobotnich zawodów podchodziłam jak pies do jeża. Jak zobaczyłam mapę, to tylko utwierdziłam się w swoim przekonaniu, że nie da się. Początkowe punkty wydawały mi się niemożliwe do znalezienia, takie w środku niczego. No, ale skoro już przyjechałam, to wiadomo, że pobiegnę.
 
Idziemy na start.

I ruszyła...

Dynamicznie, bo do zdjęcia:-)

Już pierwszy punkt był dosyć daleko od startu i nic do niego nie prowadziło - wszystkie drogi były w poprzek. Wiedziałam więc, że muszę dokładnie współpracować z kompasem, bo inaczej przepadnę. Kiedy wybiegłam na pierwsze skrzyżowanie, ucieszyłam się, że lecę dokładnie azymutem. Potem natrafiłam na zakręt kolejnej ścieżki i uznałam, że jest nieźle, a potem bezproblemowo znalazłam punkt. Hurrraaa!!!
Dwójka była jeszcze bardziej w środku niczego, bo po drodze nie było ani jednej drogi, ani pół górki, a na azymucie jedynie koniec ścieżki, na który nawet nie natrafiłam. A jednak dobiegłam do tego jedynego dołka w całej okolicy. Fakt, że kręciło się przy nim już kilka osób, w tym Tomek, bo był to pierwszy punkt dla trasy najdłuższej. 
 
Gdzie dalej?

No to lecę...
 
Bezproblemowe znalezienie tych dwóch punktów trochę mnie uspokoiło i do trójki biegłam już na luzie. Ciut zniosło mnie w lewo, ale to nawet dobrze, bo wyszłam z lasu dokładnie na skrzyżowanie, od którego było bardzo poręcznie się namierzyć. Czwórka była blisko i łatwa, a do piątki było nie dość, że daleko, to jeszcze za wydmą. Po drodze miałam kilka poprzecznych ścieżek, wiec przynajmniej jako tako dawało się określić, gdzie się jest. W sumie większym problemem okazały się górki niż nawigacja i szło powoli, ale skutecznie. Do szóstki też jakimś psim swędem trafiłam, a na siódemce poległam. Siódemka to dołek przy wykrocie, więc niby był jakiś punkt orientacyjny, ale tylko niby. W lesie były głównie wykroty, jeden przy drugim, jak okiem sięgnąć.  Gdzieś w oddali zobaczyłam innych zawodników i zamiast trzymać się azymutu, ruszyłam w ich kierunku. Po chwili zniknęli mi z oczu, a ja zostałam w środku lasu - bez lampionu, bez azymutu, bez punktu odniesienia. Próbowałam czesać trochę w prawo, trochę w lewo, zaleciałam niemal pod ósemkę i wreszcie - ta dam! - między drzewami zobaczyłam ludzi, a wśród nich Tomka. No, to wiedziałam, że jestem uratowana, bo przecież mnie tak nie zostawi.
 
Walka z siódemką.
 
Z tego strachu, że mogę się znowu zgubić, w dalszej części trasy porządnie pilnowałam azymutu i absolutnie nie zwracałam uwagi na innych zawodników, żeby mnie znowu nie podkusiło lecieć za nimi. Tym sposobem  aż do ostatniego punktu przemieszczałam się niemal po kresce, ale oczywiście ciągłe patrzenie na kompas znacznie spowalniało moje tempo. Zresztą, tam gdzie było pod górkę i tak szłam, a chwilami wręcz lazłam. Ale w sumie, co z tego? Do mety to już sobie pozwoliłam olać kreskę i lecieć zygzakiem. Tak się strasznie cieszyłam, że zebrałam komplet punktów, nie zniechęciłam się i nie zrezygnowałam z żadnego punktu i jeszcze na dodatek daleko mi było do ostatniego miejsca. Normalnie Choszczówka w końcu mi odpuściła!

Poza siódemką, to w sumie całkiem nieźle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz