Od soboty zaczynało się już bieganie po Puszczy Bukowej. Już w drodze do Stanicy Harcerskiej w Binowie (gdzie w tym dniu była baza zawodów) mogliśmy podziwiać iście górskie krajobrazy. Widoki przecudne, ale z lekka zaczęło mnie ogarniać przerażenie, no bo góry, a ja przecież potrafię tylko po płaskim. Pocieszała mnie trochę długość trasy - marne 2,8 km i zupełnie zapomniałam, że do tych 2,8 w poziomie trzeba jeszcze doliczyć trochę w pionie i to to w pionie jest wyzwaniem. Dla mnie.
Udało nam się, że mieliśmy sąsiednie minuty startowe i na start oddalony aż o 2250 metrów (!) mogliśmy pójść razem.
Idziemy na start
Te ponad dwa kilometry dojścia to w porównaniu z długością etapu zakrawało na jakiś głupi żart, ale rzeczywiście tak to sobie organizatorzy wymyślili. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na metę, żeby zostawić tam wierzchnie okrycia, bo kiedy wychodziliśmy z bazy nie było nachalnie gorąco, a i po biegu dobrze coś wciągnąć na mokry grzbiet. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie cyknięcia fotki na mecie, bo potem mogło nie być okazji (i nie było).
Meta też była daleko od bazy.
Im bliżej startu, tym piękniejsze widoki, ale i coraz bardziej strome podejście. A czas niebezpiecznie zaczął się kurczyć.
Ostatnie "w dół".
A potem już tylko pod górę.
Kiedy dotarłam na miejsce startu chciałam tylko położyć się i umrzeć i w ogóle w głowie mi nie było wychodzenie na jakiś etap. Miałam dość. Kilka minut, które pozostały do startu trochę zmieniły moje zapatrywania, bo kiedy nieco ochłonęłam i złapałam oddech, postanowiłam jednak spróbować jakoś przeczołgać się do mety przez punkty kontrolne.
Opisy mogą się przydać.
Jeszcze trzeba pomachać do kamery...
... i można ruszać.
Najgorsze było dobiegnięcie do flagi oznaczającej trójkąt startowy na mapie - było pod górę, a głupio było bieg zacząć od powolnej wspinaczki z przystankami co pięć kroków. Oczywiście, że nie pobiegłam, ale starałam się przynajmniej raźno maszerować. Potem było już znacznie lepiej, bo z górki. Jedynka była dość daleko, ale nie wyglądała groźnie. Wystarczyło dobiec do leśnej drogi, koło ogrodzenia, wbiec w ścieżkę, dolecieć do skrzyżowania, a od niego kilka metrów na azymut. Bułka z masłem.
Biegnąc przy płocie w stronę drogi już z daleka zauważyłam czającego się fotografa. Od razu dumnie wypięłam pierś, wyszczerzyłam się w radosnym uśmiechu i starałam się pląsać wśród przeszkód terenowych niczym rącza, zwinna łania. Zaskoczenie było następnego dnia, kiedy w internetach zobaczyłam galerię z biegu. Owszem - moje ubranie było na fotkach, ale w środku zamiast mnie jakaś stara, tłusta, skrzywiona baba toczyła się niezgrabnie w dół. Cóż - fotograf to się chyba jednak organizatorom nie udał:-)
Serio? To ja?
Dwójka i trójka były łatwe, przynajmniej nawigacyjnie i poza jednym obejściem płotu dawało się iść po kresce. Do czwórki postanowiłam pobiec drogą do skrzyżowania, skręcić w prawo w ścieżkę, a kiedy ta zacznie zakręcać, lecieć dalej prosto. Tak też zrobiłam. Po zejściu ze ścieżki wdrapywałam się mozolnie pod górę i tylko trochę dziwiłam się dlaczego wszyscy biegną w całkiem inną stronę. Ale ostatecznie tyle jest tych tras, że pewnie punkty są wszędzie. Po drodze wielokrotnie sprawdzałam kierunek, a kiedy byłam już blisko celu ze zgrozą skonstatowałam, że przecież ja wcale nie podążam w kierunku czwórki, tylko w stronę startu. Fakt - cyfra 4 zawiera w swoim znaku graficznym trójkąt podobny do trójkąta startowego, ale żeby oszukać się aż tak??? A to mi mój własny mózg spłatał figla nie rozróżniając wielkości trójkątów. Dobrze, że zorientowałam się w sytuacji przed dotarciem na start, bo byłaby totalna kompromitacja. Szybko zmieniłam kierunek marszu o 90 stopni i pomknęłam w dół do punktu na brzegu bajorka.
Czwórka, start - wszystko takie podobne.
Z czwórki ruszyłam na piątkę. Na azymucie miałam teren ogrodzony, postanowiłam więc obejść go z prawej strony. Taki rozmach wzięłam na to obchodzenie, że zamiast zejść w dół do drogi to ja oczywiście utrudniłam sobie życie i zupełnie niepotrzebnie wlazłam na sąsiednią górkę. Zajęło mi to masę czasu, bo byłam już zestresowana sytuacją z czwórką, z lekka zmęczona i pod górę szłam metodą: trzy kroki pod górę, chwila odpoczynku, znowu trzy kroki, odpoczynek. Niby górka nie była jakaś wielka, ale metoda czasochłonna.
Ja to nie idę na łatwiznę...
Do szóstki to już poleciałam za innymi zawodniczkami, nawet nie patrząc czy ich wariant jest optymalny, czy nie, jedynie zwracając uwagę żeby kierunek zgadzał się chociaż mniej więcej. Doprowadziły mnie dobrze i jeszcze przed punktem zniknęły na horyzoncie.
Do siódemki poczłapałam po azymucie, powoli ale skutecznie, jeszcze na samej końcówce naprowadzając na punkt jakiegoś zawodnika. Ósemkę zdobyłam wariantem drogowym, co zresztą miało sens, bo teren był mało przebieżny i bardzo nieprzyjazny.
Po chwili po raz drugi tego dnia stanęłam na mecie, tylko tym razem nie miał kto uwiecznić tej chwili. Taka byłam zmarnowana po tym etapie, że zanim ruszyłam do bazy (ponad półtora kilometra) musiałam chwilę posiedzieć i odpocząć. Górki to jednak nie moja bajka.
Cały przebieg.
Jak by kto myślał, że skoro byłam tak zmęczona, to resztę dnia spędzę relaksując się w pozycji horyzontalnej, to... nie ma tak dobrze. Skoro przejechaliśmy do Szczecina pół Polski, to przecież warto coś zobaczyć, więc mieliśmy przygotowane do zaliczenia dwa TRInO. Ułaziliśmy się strasznie, ale najważniejsze rzeczy obejrzeliśmy, a po drodze spotkaliśmy Hanię ze Staszkiem, którzy także nie próżnowali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz