sobota, 28 maja 2022

Jaga Kora po raz czwarty i na pewno nie ostatni.

W myśl zasady - mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił - w tym roku na Jagę Korę zapisałam się na najkrótszą trasę - 19 km. Pewnie, że trochę mi było szkoda trasy czterdziestki, ale nie chciałam trzeci raz z rzędu być uczestnikiem specjalnej troski, czyli wlec się na końcu w towarzystwie zamykającego stawkę. Aczkolwiek - nie powiem - moi "opiekunowie" byli za każdym razem przeuroczymi i pomocnymi osobnikami. Tomek w zeszłym roku poległ na setce, więc też ciut odpuścił i postanowił biec siedemdziesiątkę.
Tradycyjnie do Rymanowa Zdroju przyjechaliśmy dwa dni wcześniej, żeby się zaaklimatyzować, pozakładać obozy przejściowe, wynająć szerpów i ogarnąć te wszystkie organizacyjne sprawy.
W piątek postanowiliśmy przymierzyć się do naszych tras, wiec wybraliśmy się na wycieczkę na Przymiarki. Poszło szybko, sprawnie i niemal bez zmęczenia, więc uznaliśmy, że jest dobrze. 
 
Tomek na Przymiarkach.

I ja też.

Wieczorem odebraliśmy pakiety startowe i pozostało tylko przygotować plecaki i wyspać się. 
Tomek startował już o szóstej rano, mój autobus wywożący na start odjeżdżał 7.50. Startowałam z łąki w Moszczańcu, skąd do Chałupy na Polanach Surowicznych mieliśmy raptem pięć kilometrów z hakiem. Po drodze mieliśmy do pokonania Wisłok i Potok Surowiczny (kilka razy), ale ani jednej górki - tylko w dół lub po równym. Bardzo mi się to podobało, bo oznaczało, że wchodząc na Polańską będę jeszcze w pełni sił.
 
Przed startem.
 
Na dany znak, po odliczeniu od dziesięciu do zera, ruszyliśmy. Starałam się biec w środku grupy i pierwsze kilkaset metrów nawet mi się udało. Potem niepostrzeżenie zaczęłam przesuwać się na coraz dalszą pozycję, aż w końcu stawka ustabilizowała się i wciąż nie byłam na szarym końcu.

Ruszyliśmy.

Już przy pierwszej wodzie powstał zator, bo nikt nie chciał sobie zamoczyć bucików. Ja bym tam chętnie cała plasnęła w wodę, ale co się będę wyrywać przed szereg. Grzecznie ustawiłam się w kolejce i po kamykach pokonałam rzekę.

Tam na środku rzeki to ja.
 
Niechęć do wody może brała się stąd, że ta edycja była wyjątkowo sucha - deszcz nie padał od dawna, zero błota, strumyki płyciutkie, więc każdy zakodował sobie, że biegnie na sucho.
Te kilka kilometrów do Polan biegłam za bardzo wesołą grupką i dopóki dystans między nami się nie powiększał, wiedziałam, że nie jest źle. Zresztą, co to jest te pięć kilometrów. Nawet tak sobie kombinowałam, że może by nie wchodzić na punkt żywieniowy, tylko od razu lecieć na Polańską, ale przypomniałam sobie, że przecież muszę zaliczyć punkt pomiarowy, żeby nie wypaść z systemu.

Mijam pomiar czasu.
 
W Chałupie pierwszą osobą na jaką się natknęłam była Gosia, z którą nie widziałyśmy się już chyba ze dwa lata (jak nie lepiej).  Po powitaniach i złapaniu smakołyków ze stołu, zaordynowałam krótką sesję fotograficzną, łyknęłam kubek coli i nie tracąc więcej czasu ruszyłam na spotkanie Strasznej Góry.

Punkt żywieniowy na Polanach Surowicznych.
 
W sumie w Polańskiej najgorsze jest to w miarę łagodne podejście przed dojściem do lasu. Ono niby łagodne, ale ma taki wredny kąt nachylenia, że mi bardzo nie pasuje. Do tego kiedy przygrzewa słońce, nie ma się gdzie przed nim schować, człowiek się piecze, a wiadomo, że człowiek pieczony, to człowiek bardzo powolny. Szłam więc krok za krokiem, ale starałam się nie robić przystanków i tylko jak mantrę powtarzałam w myślach - niech spadnie deszcz, niech spadnie deszcz... W zeszłym roku właśnie dzięki odgórnemu chłodzeniu bezproblemowo i sprawnie weszłam na szczyt.
Gdzieś w połowie podejścia, jak zawsze, usadowił się fotograf. Usiłowałam już z daleka przybrać radosny wyraz twarzy, ale najwyraźniej z mizernym skutkiem, bo fotograf zawołał:
- Uśmiechnij się!
Robiłam co mogłam i któraś próba w końcu się udała (no, mniej więcej). Oto efekt:
 
Uśmiechnij się! - próba jedenasta.
 
Z kolei przy wejściu do lasu kazałam sobie trzasnąć tradycyjną fotkę z buhajem, bo robię co roku, więc w sumie to już taka nowa świecka tradycja.

"Proszę nie zbliżać się do stada - w stadzie znajduje się buhaj."

Przy buhaju zaczęło kropić. Moje prośby, z lekkim opóźnieniem, ale zostały wysłuchane. Im mocniej padało, tym szybciej szłam pod górę. Niestety, tak się skupiłam na prośbach o deszcz, że zupełnie zapomniałam o prośbach o jego zakończenie i niemal do samej mety padało mi na głowę - raz mocniej, raz słabiej. Na leśnym kawałku Polańskiej po raz pierwszy w życiu udało mi się kogoś wyprzedzić i to dodało mi skrzydeł. Tuż za Polańską wyprzedziłam kolejną grupkę, chociaż akurat ci zawodnicy, gdyby chcieli, polecieli by dużo szybciej. Na szczęście nie chcieli:-)
Na odkrytym odcinku za Jawornikiem znowu usiłowałam wdzięcznie szczerzyć się do aparatu i nawet pomachałam, żeby mnie fotograf nie zignorował. No i udało się - mam fotkę z trasy.

Coraz mniej pada - lasy zaczynają parować.

Jakieś cztery, pięć kilometrów przed metą organizatorzy jak co roku postawili w lesie duże lustro, żeby każdy mógł się doprowadzić do porządku, bo co im na metę będą wpadać jakieś rozczochrane, czy rozmazane i brudne osobniki.
 
 Pod koniec trasy to już byłam trochę niewyraźna.
 
Na polanach w okolicach Wołtuszowej dostałam takiego przyspieszenia, że chyba pobiłam swój rekord życiowy. W sumie to tak trochę przez przypadek, bo jak się rozpędziłam z górki, to już za nic nie mogłam wyhamować i tak leciałam z obłędem w oczach modląc się, żeby się tylko nie potknąć i wyhamować nie na drzewie i najlepiej w jednym kawałku. Udało się, a przy okazji przegoniłam kilka osób, które bały się biec tak szaleńczo w dół. Dodatkowo o mało nie stratowałam fotografa, który usiłował mi cyknąć fotkę, ale najprawdopodobniej wyszłam w formie rozmazanej plamy.
Został mi jeszcze ostatni stromy zbieg w dół w lesie, gdzie usłużni spacerowicze przestrzegali mnie, że ślisko i żeby uważać, potem ostry zawijas i zaraz asfalt prowadzący już na metę. Ponieważ miałam trochę nadrobione tymi zbiegami, nie spieszyłam się zbytnio, to znaczy biegłam, ale nie do wyplucia płuc. Co jakiś czas przeganiali mnie zawodnicy z innych tras (tak, tych dłuższych i dużo dłuższych), więc odwracałam się słysząc tupot. Kiedy meta była już w zasięgu wzroku, znowu zerknęłam do tyłu i ze zgrozą zauważyłam dziewczynę z mojej trasy, którą na zbiegu zostawiłam daleko w tyle. O, nie! Łatwo skóry nie oddam!  Zerwałam się jakby mnie kto w tyłek dźgnął żywym ogniem, niestety - ona też. Widzowie zaczęli nas dopingować, bo pewnie jeszcze nie widzieli tak zażartej walki o jedno z ostatnich miejsc. Kilka kroków przed metą, kiedy każdy zaczyna hamować widząc przed sobą kibiców tuż za linią mety, ja jeszcze przyspieszyłam nie przejmując się czy kogoś rozdepczę i tym sposobem wygrałam o SEKUNDĘ. A może po prostu koleżanka widząc moją determinację pozwoliła mi wygrać? Grunt, że zabawa była przednia.
Po odebraniu medalu (każdy dostawał) i przydziałowych napojów szukałam miejsca gdzie by usiąść, bo po tym finiszu ledwo stałam, a tu nagle koło mnie pojawił się Paweł - zamykający stawkę sprzed dwóch edycji, dzięki któremu nie umarłam wtedy na Polańskiej. Widać nasza wędrówka była już znana wśród jego znajomych, bo towarzyszącej mu koleżance przedstawił mnie slowami:
- To ta pani, co ci opowiadałem ...
Fajnie zakończyć trasę miłym spotkaniem.
Na pozowanej fotce, po chwili odpoczynku, wyszłam lepiej niż na autentycznym wręczaniu medalu, to lepiej patrzcie na tę:

Na mecie.
 
Na mecie byłam już przed dwunastą, więc do powrotu Tomka miałam jeszcze masę czasu. Zjadłam przydziałowe pierogi i wróciłam na kwaterę wypięknić się na powrót męża. W Internecie śledziłam gdzie w danej chwili przebywa, ponieważ uczestnicy jego trasy byli wyposażeni w trackery. Na metę ruszyłam, kiedy dotarł do Wołtuszowej. Jakoś wydawało mi się, że szybko myknie ten ostatni kawałek, a czekałam i czekałam na niego. O, tak się stęskniłam:
 
Wrócił cały i żywy!
 
Wybór najkrótszej trasy w tym roku był dobrym posunięciem. Co prawda na widok uczestników z innych tras (zwłaszcza czterdziestki) trochę mi było żal, ale wiem, że nie dałabym rady dobiec inaczej, jak z obstawą, a i to nie takie pewne. 
Teraz mam dylemat - ostro trenować do czterdziestki za rok, czy ostro trenować, żeby poprawić wynik na dziewiętnastce? Jedno jest pewne - ostro trenować!
A za dwa lata już na pewno będę na pudle, bez względu na wybór trasy - w tym roku na mojej trasie była jedna weteranka, a na czterdziestce nie było żadnej. I w tym upatruję swoją szansę:-))))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz