Po sobotnich górkach niedziela zapowiadała się lajtowo, bo dystans pozostawał ten sam, ale teren miał być płaski, aczkolwiek jak ostrzegał organizator mocno użytkowany gospodarczo oraz pełen wiatrołomów. Przed startem nie zdawałam sobie sprawy co to oznacza w praktyce, więc byłam pełna nadziei na dobry wynik.
Baza zawodów na niedzielę przeniosła się na dziką plażę nad Jeziorem Binowskim i już sam dojazd na miejsce dostarczył nam niezapomnianych wrażeń. Nad jeziorem było bardzo przyjemnie, woda wyglądała na czystą, tylko temperatura nie zachęcała do kąpieli.
Tym razem do miejsca startu było jedyne 600 metrów dojścia, więc nie groziło to wyeksploatowaniem się przed czasem, jak poprzedniego dnia. Tomek pomaszerował na start pierwszy, ja 20 minut po nim.
Już przed pierwszym punktem zorientowałam się, że bieg wcale nie będzie lekki, łatwy i przyjemny i jak bardzo autor trasy wykorzystał zastane okoliczności przyrody, czyli wiatrołomy. Mapa cała była najeżona zielonymi iksikami, ale śmiem twierdzić, że nie udało się nawet w połowie oddać tego, co widziałam w lesie. Zanim znalazłam lampion PK 1 musiałam obejrzeć i pokonać górą bądź naokoło kilka powalonych drzew.
PK 2 był dość daleko, żadnej drogi ani ścieżki z której można by skorzystać, więc pozostawało tylko podążanie za wskazaniami kompasu, czyli w sumie to, co lubię i co wychodzi mi najlepiej. Podłoże niestety nie sprzyjało bieganiu, bo albo pełno gałęzi pod nogami, albo jeżyny, albo powalone drzewa, a najczęściej wszystko naraz. Kiedy dotarłam do rowu, postanowiłam już się go trzymać, bo lampion miał stać na jego końcu. I tak też było.
Na upartego do trójki można było pobiec ścieżką (kończącą się w gęstwinie) a potem leśną drogą, ale wybrałam azymut, a żeby nie było za łatwo przedzierałam się po lewej stronie kreski, bo tam było więcej chaszczy. Ja to umiem wybrać najciekawszą drogę.
Czwórka miała być przy drodze, na kamieniu. Już z daleka wypatrzyłam lampion i tylko zastanowiło mnie dlaczego fotograf nie stoi przy nim, tylko bardziej na lewo. Ponieważ z fotografem po sobotniej podmianie rączej łani na starą babę miałam na pieńku, więc olałam go i biegłam swoje. Moje okazało się nie moim, tylko lampionem stowarzyszonym, więc musiałam przeprosić się z fotografem i pobiec w jego stronę.
Piątka znowu na azymut, a punkt w samym środku ciemnozielonego, w skupisku karp. To był chyba najtrudniejszy fragment, bo trup (drzewny trup) ścielił się gęsto i ani obejść, ani przeskoczyć, ani przeczołgać się nie było łatwo.
Tak to mniej więcej wyglądało.
Gdzie ta piątka?
Z lampionem rozminęłam się na metry i zawędrowałam niemal pod szóstkę. Oprócz mnie czesało jeszcze kilka osób oraz fotograf, który chciał się ustawić przy punkcie. Wracając spod szóstki znowu przeszłam rzut beretem od piątki i powędrowałam dla odmiany w przeciwnym kierunku. W końcu ktoś trafił na właściwą karpę i radosna wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Nakierowana przez kogoś, w końcu trafiłam na właściwe miejsce.
Wędrówki dookoła piątki.
Do szóstki trafiłam bez problemu, w końcu chwilę wcześniej już niemal na niej byłam. Siódemka była łatwa, a do ósemki postanowiłam pobiec droga. W zasadzie był to pierwszy moment kiedy rzeczywiście biegłam, bo po lesie autentycznie się nie dawało. Ponad połowę dystansu do dziewiątki znowu po ścieżce, a w sumie mogłam nawet więcej i zamiast od skrzyżowania, namierzyć się od granicy kultur. Tak czy siak, nie było trudno trafić. Do dziesiątki po kresce, bo wyjątkowo nic nie trzeba było obchodzić i omijać, a potem to już w zasadzie za ludźmi, bo wszyscy mieli taką samą końcówkę. Z dwunastki na trzynastkę logiczniej było pobiec drogą, ale zawodnicy przede mną pobiegli lasem, więc ja odruchowo też. Przy ostatnim punkcie czekał Tomek z kamerą, a na mecie dyżurny fotograf, więc finisz mam dokładnie udokumentowany.
Ostatni punkt.
Meta i nadworny kamerzysta w akcji.
Wydawało mi się, że pokonałam trasę dość przyzwoicie, ale wyniki
rozwiały moje zadowolenie. Niemiecka konkurencja dokopała mi na ponad 15
minut!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz