środa, 4 maja 2022

Bukowa Cup - etap1, czyli sprintem miejsko-leśnym.

Zaparł się w tym roku Tomek na Bukową Cup i tak drążył i drążył temat, aż w końcu znaleźliśmy się na listach startowych, nocleg mieliśmy zaklepany i nie pozostało nic innego jak jechać, pobiec i wygrać. Najłatwiejsze z tego wszystkiego było wygrać, bo obsada w naszych kategoriach była nikła, za to podróż i biegi już wydawały się nieco trudniejsze.
Szczecin jest strasznie daleko i kiedy wreszcie po niemal dziewięciu godzinach dotarliśmy na miejsce, byłam cała zdrętwiała, a na tyłku zaczynały mi się robić odsiedziny (bo przecież nie odleżyny). Pierwszym biegiem miał być sprint w terenie miejsko-leśnym. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce startu lampiony jeszcze miały zbiórkę i robiły: kolejno odlicz!

Lampiony gotowe do akcji.

Mieliśmy masę czasu i nie bardzo było co robić, więc zrobiłam rozgrzewkę. Trochę ruchu po całodniowym siedzeniu w aucie na pewno nie zaszkodzi.
 
Uczciwie przetestowałam niemal wszystkie urządzenia.
 
Tak łaziliśmy po bazie zawodów i nagle zorientowaliśmy się, że poza organizatorem nikogo nie znamy. Pierwszy raz spotkaliśmy się z taką sytuacją i było to dla nas co najmniej dziwne. Kiedy więc wypatrzyliśmy w końcu Hanię i Staszka od razu zrobiło nam się raźniej.

 Wreszcie ktoś znajomy.

Sam start  usytuowany był na tyłach garaży (czy czegoś podobnego), przy rurze ciepłowniczej (albo przeznaczonej do innych celów), w krzaczorach, żebyśmy od razu poczuli klimat zawodów.
Tak wyglądała procedura startu:
 
Piii, piii, piii, piii, piii i ruszyły.

Żeby tylko wziąć dobrą mapę.


 W drogę...
 
Szybki rzut oka na mapę pokazał, że na mojej trasie większość biegania jest po mieście, co mnie bardzo usatysfakcjonowało, bo już mi takiego biegania brakowało. Ostatnio to biegaliśmy tylko po lasach, jakoś tak wyszło.
Do pierwszego punktu wybrałam nawet dość sensowny wariant, choć biegłam dość ostrożnie , bo zawsze na początku muszę oswoić się z sytuacją. Dwójka była blisko i oczywista, za to trójka już w większej odległości. Ta odległość dała mi czas na przeprowadzenie błyskotliwej dedukcji, że trójka na pewno musi być z pułapką i nie ma co kombinować - trzeba od razu biec do niej od tylca. Ci co mają lepszy wzrok nie musieli nic dedukować, tylko mogli normalnie popatrzeć na mapę - jest dojście, czy nie. No, ale u mnie to tak nie działa. Do trójki przebiegało się obok czwórki (trochę bez sensu), więc od razu było wiadomo co robić po trójce. Piątka była w pobliżu i był to ostatni punkt miejski przed częścią leśną.
Z piątki ruszyłam trochę głupio i niepotrzebnie obiegłam dwa bloki - jeden z prawej, drugi z lewej. Kiedy się zorientowałam, już nie opłacało się zmieniać trasy, więc tylko ciut przyspieszyłam, żeby tak zrekompensować stratę. Za garażami już szykowałam się do wyznaczenia azymutu, ale z daleka zobaczyłam lampion, to tylko podbiegłam i podbiłam. Do siódemki w pierwszej chwili planowałam biec ścieżkami, ale lasek okazał się dobrze przebieżny, więc trochę ścięłam planowane obieganie. Do siódemki z leśnej alejki prowadził rowek, więc łatwo było trafić. Ósemka, tuż za szczytem górki, została zdobyta azymutem, po kresce, czyli w moim najlepszym stylu. Dziewiątka i dziesiątka również nie przysporzyły problemów, a po nich znowu wracaliśmy w teren miejski. I właśnie ten powrót okazał się najtrudniejszym odcinkiem całego etapu. Bynajmniej, nie z powodów nawigacyjnych, ale terenowych. Nasypu kolejowego nie planowałam obiegać (aczkolwiek było to możliwe), ale nie spodziewałam się, że pokonanie go wymaga trochę sprawności fizycznej, z którą u mnie z roku na rok coraz gorzej. Nie dość, że było stromo, to jeszcze obfita i kolczasta roślinność utrudniała przedarcie się do cywilizacji. Dwie minuty zeszły mi na tym przedzieraniu się, co jak na sprint jest dość sporo.
Dwunastka, trzynastka i czternastka były już blisko bazy zawodów i oczekując na start widzieliśmy te lampiony, aczkolwiek niespecjalnie interesowaliśmy się wtedy nimi. Tym niemniej gdzieś w podświadomości został obraz ich lokalizacji, więc już od jedenastki mogłam biec do mety niemal nie zatrzymując się.
Z konkurentką w mojej kategorii wygrałam, ale z Hanią biegnąca na tej samej mapie, ale w K60 haniebnie przegrałam. Ale w sumie co za różnica, skoro pudło i tak miałam gwarantowane? :-))) No dobra, trochę obciach...

Cała trasa.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz