niedziela, 8 maja 2022

Bukowa Cup - etap 5, czyli spacerkiem i na luzie.

Na ostatni etap już mi się w ogóle nie chciało iść - byłam zmęczona i totalnie niewyspana, bo nasza kwatera mieściła się tuż przy sporym skrzyżowaniu z tramwajem i szalonymi motocyklistami i po kilku nocach funkcjonowałam już w trybie zombi. Ponieważ rano wymeldowaliśmy się i już z całym tobołem jechaliśmy do stanicy, to praktycznie nie miałam jednak wyjścia - będąc w bazie zawodów, głupio nie wyjść na etap.
 
 Szykuję się do wyjścia.
 
Dojście na start znowu było dłuuugie - 2 kilometry. Tym razem ja startowałam jako pierwsza z naszej dwójki, więc Tomek odprowadził mnie do zakrętu, pomachałam mu i powlokłam się dalej niczym skazaniec.

Dalej idę sama.


Już na starcie było pod górkę.
 
Tym razem wyszłam z jeszcze większym zapasem czasu, więc na starcie mogłam chwilę posiedzieć na zwalonym drzewie i podjąć ostateczną decyzję co do startu. Nie no, oczywiście, że nie odpuściłam. 
Problemy zaczęły się już przy pierwszym punkcie. Niby ruszyłam na azymut, starałam się iść po kresce, ale jakoś coraz bardziej znosiło mnie w prawo, w coraz większą roślinność. W sumie wystarczyło ze zrozumieniem przeczytać mapę, żeby nie pchać się w gęstwinę. W pewnej chwili przyuważyłam innych zawodników - co z tego, kiedy jeden był po prawej, a drugi po mojej lewej stronie. No to przecież się się nie rozdwoję, żeby sprawdzić, co tam który znalazł. W końcu postanowiłam iść sobie tak dalej przed siebie, tylko już nie po krzakach i w najgorszym wypadku dojść do linii energetycznej i od niej się namierzać. Pomysł okazał się całkiem dobry, bo punkt faktycznie stał jeszcze ciut wyżej, a obok niego kręcił się fotograf, a fotograf to już całkiem dobry naprowadzacz.

Gdzieś w okolicach PK 1.
 
Po porażce z jedynką nie miałam już motywacji do wysilania się i dalej ruszyłam na zupełnym luzie. Do dwójki bardzo starałam się nie zejść z azymutu (głownie żeby nie nadkładać kilometrobłądzeń) i w miarę się udało, w każdym razie nie miałam problemów ze znalezieniem lampionu. Od dwójki do trójki prowadziły ścieżki, z których co prawda pierwsza zaczynała się tak trochę nigdzie kawałek za dwójką, a druga kończyła się nagle przed trójką, ale udało mi się w nie wstrzelić.
Czwórka i piątka były na górkach, a ponieważ reprezentacja górek w tym terenie nie była liczna, więc  ciężko było je przegapić. Szóstka na końcu rowu przy samej ścieżce to tylko formalność, do siódemki po ścieżkach, a na koniec namierzyłam się z rogu ogrodzenia, żeby mieć stuprocentową pewność trafienia. Do ósemki jeszcze bardziej ścieżkami, a nawet wręcz drogą i tak mi się spodobało, że nawet pobiegłam trochę, zupełnie zapominając o postanowieniu luzowania. Dziewiątka również była ścieżkowa i łatwa, a potem został tylko ostatni punkt na rogu ogrodzenia bazy. Punkt był ostatni, ale chyba najtrudniejszy do przebycia ze względu na jeżyny i powalone drzewa. Szło powolutku, bo bardzo nie chciałam się przewrócić, zresztą nie miałam żadnego powodu żeby się spieszyć. Miejsce na pudle i tak miałam zagwarantowane i wystarczyło tylko dotrzeć do mety. Udało się bezstratnie.
W bazie skorzystałam z małego ruchu w umywalniach i wykorzystałam ostatek ciepłej wody żeby się wykąpać. Ponieważ medalacja miała się rozpocząć wkrótce, postanowiliśmy na nią zostać, mimo że przed nami była długa podróż.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu:-)

W sumie to była całkiem miła impreza i tylko szkoda, że nasze kategorie były tak mało obsadzone. Zawsze to fajniej ścigać się z kimś, a nie tylko z samym sobą. Tak, że ludzie - przyjeżdżajcie w przyszłym roku, bo będzie jubileusz, to organizatorzy jeszcze bardziej się postarają (wydłużyć dojścia:-)))
 
Mój ślad.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz