wtorek, 23 sierpnia 2022

Mierz siły na zamiary.

Przez miesiąc walczyłam z własnym organizmem o przetrwanie i kiedy w końcu wydawało mi się, że wygrałam, postanowiłam wrócić do lasu, czyli wreszcie wybrać się na jakieś zawody. Akurat wyboru większego nie miałam, ale trening PUKS w pełni zaspakajał moje niewygórowane potrzeby. Tak już byłam spragniona tego latania z mapą, że zapisałam się na średnią trasę, chociaż obiecywałam sobie, że zacznę asekuracyjnie od krótkiej. W końcu miesiąc spędzony na nicnierobieniu, z czego połowę w pozycji horyzontalnej coś tam z kondycją musiał popsuć.
 
Lepiej się oprzeć, żeby nie tracić sił.
 
W planach miałam spokojny spacer, ale jak tylko podbiłam start, odruchowo zaczęłam biec. No dobra - truchtać. 
 
Ruszam z kopyta:-)
 
Trochę bałam się, czy potrafię jeszcze nawigować, ale do jedynki trafiłam. Co prawda wydawało mi się, że trochę dziwnie stoi, ale kod się zgadzał, to co będę marudzić. Po obejrzeniu potem śladu gps okazało się, że to nie jedynka źle stała, tylko start był nie w tym miejscu, co na mapie.
Przy dwójce dogoniłam Hanię, która wystartowała sporą chwilę przede mną, ale miała jakieś problemy nawigacyjne. Od razu zaczęłam się ruszać szybciej, no bo taka okazja - przegonić Hanię... Ponownie zobaczyłam ją w okolicach czwórki i tak się zafiksowałam na niej, że pogubiłam się w liczeniu dróg i PK 4 zaczęłam szukać za daleko. Na szczęście teren kompletnie nie zgadzał mi się z mapą, więc szybko zorientowałam się w czy tkwi błąd. 
 
O jedną drogę za daleko.
 
Po tej nauczce od razu skupiłam się bardziej na mapie i kompasie, a mniej na rywalce i od razu poszło lepiej. Nawigacyjnie poszło lepiej, bo próba biegu drogą między PK 8 a PK 9 okazała się dla mnie zabójcza. Przy dziewiątce spotkałam Tomka i choć kolejny punkt mieliśmy ten sam, ja oczywiście zostałam z tylu. 
 
PK 9
 
Zaraz za dziewiątką, na drodze natknęłam się na rowerzystę, któremu chyba się nudziło, bo zaczął rozmowę i w efekcie tak mnie skołował, że zamiast w lewo, pobiegłam w prawo. Dobrze, że się po chwili zorientowałam i zawróciłam, ale mówię Wam: rowerzyści to samo zuo! 
 
Nie dałam się wywieść na manowce!
 
Do tej dziesiątki prowadziła wygodna droga, ale tak już opadłam z sił, że nawet nie próbowałam biec. Szłam sobie powolutku, ale skutecznie.
Do jedenastki szłam jeszcze wolniej i powoli zaczęłam zastanawiać się, czy aby na pewno dam radę. Do dwunastki jakoś dopełzłam, ale już odcinek między dwunastką, a trzynastką okazał się prawdziwą szkołą przetrwania. Nie żeby teren był trudny, czy jakieś problemy z nawigacją - skąd znowu? To tylko mój licznik energii spadł do zera i przed oczami zaczęli latać mi bracia Mroczkowie. Na tym krótkim odcinku siedziałam chyba na wszystkich zwalonych drzewach, a jak nie było takich, to i glebą się zadowalałam. Od trzynastki chciałam już tylko dotrzeć do betonowej drogi, tam paść i czekać aż ktoś zgarnie moje zwłoki. Taka jednak nie do końca byłam zdecydowana z tym umieraniem. No bo do mety zostały raptem dwa punkty, do tego z krótkimi przebiegami i oba tuż przy betonówce. Powoli kiełkowała we mnie nadzieja, że może jednak dam radę, a jak nie, to przecież w pobliżu mety ktoś mnie w końcu znajdzie. Szłam do tych punktów jak zombie - krok, odpoczynek, krok, odpoczynek, wzrok mętny, równowaga chwiejna. Ale dałam radę! Na metę "wbiegłam" tak:
 
Ale dotarłam i to się liczy.
 
No i sami widzicie jakie życie jest niesprawiedliwe - nie dość, że zawsze miałam nędzną kondycję, to teraz straciłam nawet te resztki. A tu za chwilę skończą się treningi i zaczną prawdziwe zawody. Może ktoś wie, czy w Warszawie lub okolicy jest jakiś sklep z kondycją. Wzięłabym parę kilo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz