Z GAMBIT-em to już przegięłam. Tak się nastawiałam na spalanie poświątecznych kalorii, że zapisałam się na trasę ponad sześciokilometrową. Agata roztropnie wybrała cztery z hakiem, a Tomek - jak to Tomek - ile dawali najwięcej.
W drodze na start.
Biegać mieliśmy na nowej mapie "Góraszka", ze startem tuż przy autostradzie. Miało to tę zaletę, że w razie zgubienia się, można było wrócić do bazy na słuch:-)
Jeszcze przed startem Andrzej uhonorował nas medalami i upominkami za Zimę na Pradze, choć prawdę mówiąc, nie wiem czym zasłużyłam. Ale jak dają, to biorę. Szczególnie, że w torbie spodziewałam się czekolady, mniam, mniam.
Była! Była czekolada!
Startowaliśmy według przewidywanego czasu pobytu na trasie, czyli najpierw Agata, potem ja, na końcu Tomek - od najkrótszej trasy do najdłuższej. No bo przecież wiadomo, że najdłuższą trasę robi się najszybciej, a najkrótszą najdłużej:-)
Moja kolej startu.
Z mapy wynikało, że do pierwszego punktu da się dobiec ścieżką. Tak też zaczęłam, ale nagle odwidziało mi się, wbiegłam w las i ruszyłam na azymut. Ot, taka spontaniczna decyzja. Las okazał się przebieżny, przyjemny, to co miałam sobie żałować. Do tego kreskę niemal widziałam przed oczami, więc podążałam za nią do kolejnych punktów.
Jakaś rodzinka, chyba na tej samej trasie, co chwilę pojawiała się przy lampionach tuż przede mną, a potem gdzieś znikali i przy kolejnym lampionie znów byli. Strasznie mnie to stresowało, ale nie byłam w stanie ich przegonić przez kilka kolejnych punktów. Potem nagle gdzieś zniknęli. Nie wiem - może tygrys ich pożarł, albo co. W każdym razie od czwórki byłam już sama. Nie licząc oczywiście tłumu innych zawodników, ale oni nie trzymali się mnie tak kurczowo.
Po piątce nie miałam już sił nawet podbiegać i praktycznie resztę trasy przemaszerowałam. Eh, ta kondycja...
Nawigacja "po kresce" działała do punktu dziesiątego, potem coś się zepsuło. Za dziesiątką zaczęło coraz bardziej ściągać mnie w prawo i w efekcie zamiast na PK 11 trafiłam na PK 12. Oczywiście nie było to wielkim problemem, ale jednak plan był inny.
A ta dwunastka to co tu robi???
Po dwunastce znowu kurczowo trzymałam się kreski, ale na samej końcówce okazało się, że teren nie do końca zgadza się z mapą, bo przybyło wyciętych drzew i idąc skrajem wyciętego minęłam dołek z lampionem. Doszłam do drogi, bezmyślnie skręciłam nią w lewo i dopiero po chwili zastanowiłam się: ale po co? Zawróciłam i metodą wypatrywania gdzie wszyscy inni podbijają punkt, tam i ja się przedarłam. Dołek z lampionem był dobrze zamaskowany leżącymi pniami i gałęźmi.
Trzynastka - niby łatwa, a trudna.
Przed piętnastką czekał już na mnie Tomek i tak mi namącił mówieniem o przedostatnim punkcie zamiast o piętnastce, że zaczęłam zawracać myśląc, że coś opuściłam. Chyba ze zmęczenia już przestawałam kontaktować.
Dopingowana przez Tomka zebrałam się w sobie i do kamery nawet trochę pobiegłam, a Tomek ułatwiał mi nawigację biegnąc przodem do kolejnego punktu, a potem na metę, żeby mnie sfilmować jak podbijam.
Ostatni punkt.
Do mety było trochę pod górkę, więc już ani nie podbiegałam, ani nie maszerowałam, tylko wlokłam się smętnie noga za nogą. Powoli bo powoli, ale w końcu dotarłam do mety i to się w sumie liczy.
Upragniona meta.
Zgodnie z przewidywaniami na Agatę musieliśmy jeszcze dłuższą chwilę poczekać i w zasadzie to racja jest po jej stronie, bo to ona miała najdłużej trwającą przyjemność z przebywania w lesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz