środa, 5 kwietnia 2023

Trzy kroki od startu, czyli ZAW-OR

Tydzień po niezbyt szczęśliwym dla mojej kostki Leśnym Mózgu pojechaliśmy na ZAW-OR, bo postanowiłam się nie poddawać. Tym razem jednak ubrałam nogę i zapisałam się na krótką trasę. Pogoda była łaskawa, bo ani za zimno, ani za ciepło, więc zapowiadała się przyjemna rozrywka.

 Gotowi do startu.

Jak już ogarnęłam, że mapę dadzą mi dopiero po odbiciu clear, check i start (a nie jak na treningach - od razu), mogłam wreszcie ruszyć. Mogłam,  ale nie ruszyłam dalej niż trzy kroki. Najpierw nie mogłam znaleźć na mapie trójkąta startowego, a potem umiejscowić się w terenie, bo jakoś nie przyszło mi do głowy, że trójkąt z mapy odpowiada wielkiemu banerowi "start", a nie miejscu wydawania map. Rany, człowiek parę tygodni nie biega i już nie może się odnaleźć w swojej dyscyplinie. Zgroza.

Check odbijam z dumą.
 

Tak jakby wystartowałam:-)

Jeszcze bardziej wystartowałam.
 
Do jedynki od razu na azymut, powtarzając sobie w myślach: żeby tylko trafić, żeby tylko trafić... Pomogło. Trafiłam. Dwójka wyglądała na łatwą, bo blisko zabudowań, więc był punkt odniesienia. Poszło. Do trójki pobiegłam głupio, bo pomyliły mi się ścieżki i na skrzyżowaniu drogi z linią energetyczną pobiegłam w prawo zamiast w lewo. W efekcie zamiast lecieć wygodnie ścieżkami pod sam punkt musiałam przedzierać się przez zielone i jeszcze bardziej zielone. W sumie to cud, że w ogóle trafiłam. Ponieważ spotkałam tam Tomka, więc pobyt na punkcie mam udokumentowany.

PK 3

Też PK 3
 
Kolejne trzy punkty zaliczyłam w mistrzowskim stylu, choć bardziej pod względem nawigacyjnym niż biegowym. Trzy miesiące siedzenia w domu, obżerania się i tycia jednak zrobiły swoje i bardziej toczyłam się jak mała baryłeczka niż biegłam. Ale co tam... 
Dobra passa skończyła się po szóstce. Niby ustawiłam azymut, ale postanowiłam troszkę naginać w prawo, żeby czasem nie ominąć rowu, na końcu którego miał wisieć lampion. Tak przegięłam z tym naginaniem, że sporo przed początkiem rowu wyszłam na ulicę. Z ulicy to już łatwo było znaleźć rów, a potem jego odległy koniec. Trochę obciachowo wyszło.

Przegięcie przy PK 7.
 
Po tej nauczce już bardziej pilnowałam tego, co robię i znowu zaczęło żreć. Ale azymutu pilnowałam do tego stopnia, że nie przepuściłam żadnej gęstwinie czy młodnikowi, jakie były na linii.
Dwunastki zaczęłam szukać trochę za wcześnie, ale tak mi się dłużyło, że myślałam, że to już. Na szczęście jakaś przebiegająca  konkurencja podpowiedziała mi, że jeszcze kawałek, więc nie straciłam zbyt dużo czasu. Ostatnie dwa punkty litościwie nie sprawiły żadnych problemów i na metę też udało się trafić.
Na koniec trochę poprzepychałam sobie drzewo, bo to taka nasza świecka tradycja po każdym bieganiu i ciut porozciągałam człowieka.

Pchamy, pchamy...

I wykrok....
 
A potem to już tylko cieszyłam się, że wracamy do domu na obiad z deserem i tortem (akurat tak się złożyło). Ale ponieważ miałam już pobiegane, uznałam, że jak najbardziej mi się należy. A co? Może nie?


 A to cały przebieg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz