W sobotę na FalInO pojechałam sama, bo i po co ktoś miałby oglądać moje wyjątkowo nieudane w tym roku zmagania ze znanym terenem. Niby na pocieszenie (jeszcze przed wyruszeniem na trasę) dostałam dyplom, a nawet dwa, ale co jeden, to za gorsze miejsce.
Podsumowanie nieudanego sezonu.
Po zakończeniu oficjałki szybko zorganizowałam się do wyjścia na trasę i nawet o kompasie nie zapomniałam, bo go wcześniej wsadziłam do kieszeni. Biegnąc na pierwszy punkt (za kościołem) wybrałam wariant trasy i to nawet dość logiczny na pierwszy rzut oka.
Dwa pierwsze punkty były w znanych miejscach i mogłam je brać z zamkniętymi oczami. Przy kolejnym pomogło mi błądzenie podczas któregoś poprzedniego etapu, bo dzięki temu teren miałam rozpracowany na maksa. Następny na azymut, po kresce, potem za Marzeną, ale nie specjalnie żeby mnie prowadziła, tylko co miałam z nią zrobić skoro biegła na ten sam punkt? Punkt z numerkiem 7 nie dość, że był oznaczony jako 2, to jeszcze stał źle, co nikomu specjalnie nie wadziło, bo był po prostu kawałek wcześniej. Kolejny to trójka - daleko, ale większość asfaltem, bo trzeba było przebiec przez teren zabudowany. Kolejne trzy punkty były w okolicy naszego dawnego domu i choć często zdarza mi się tam coś sknocić, to tym razem wszystko poszło idealnie. Ale też fakt, że punkty stały przy ścieżkach, widoczne z daleka. Po zaliczeniu ostatniego czekał mnie jeszcze tylko długi dobieg do mety, za to "moją" ulicą i nawet nie spieszyłam się, żeby sobie dokładnie obejrzeć co się zmieniło przez te lata kiedy już tam nie mieszkam.
Trasę tym razem pokonałam bez żadnych pomyłek, absurdalnych przebiegów, długich poszukiwań lampionów i innych takich. Jak widać uczę się powoli, ale skutecznie. Życie to jest jednak strasznie niesprawiedliwe. Jak runda zaliczana do wyniku, to ja robię głupoty, a jak taka poza konkursem, to idzie mi bezbłędnie. I tak - wygrałam w swojej kategorii. I co mi z tego?
Mój idealny przebieg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz