środa, 27 marca 2024

WesolInO, czyli miało być tak pięknie...

Zakładając, że na ostatnim WesolInO pójdzie mi tak samo dobrze jak na FalInO, wzięłam ze sobą widownię, czyli Tomka. A niech sobie będzie świadkiem mojego triumfu - pomyślałam.
Biegać mieliśmy w tym samym miejscu, gdzie odbywają się biegi górskie, więc teren znany i dobrze już obiegany. Jednym słowem - bułka z masłem.

Start z niewielkiej górki.
 
Ruszyłam na azymut, prawie po kresce, a i tak niewiele brakowało, a nie znalazłabym lampionu. Nie przyuważyłam na mapie, że na końcu żółtego jest maleńki czarny kwadracik i w ogóle nie miałam zamiaru zaglądać do samowoli budowlanej w środku lasu. Na szczęście inny zawodnik pytając o swój punkt, wspomniał o tym w szałasie. Ufff. Upiekło mi się.
Teraz już uważniej patrzyłam na mapę i kolejne trzy punkty weszły bezproblemowo. Z piątki na szóstkę trzymałam się azymutu, ale niestety zaczęłam liczyć mijane ścieżki, a liczenie ścieżek u mnie zawsze wiąże się z problemami. Poza lasem nie mam problemów a arytmetyką, w lesie - owszem. Punktu zaczęłam szukać za wcześnie. Niby dołki były, ale ogólnie coś nie pasowało. Oprócz mnie w tym samym miejscu szukał też jakiś koleś, więc nie przyszło mi do głowy, że to nie to miejsce. W końcu postanowiłam namierzyć się od budynków, skoro łażenie po lesie nie przynosiło efektów.  Kiedy zbliżałam się do zabudowań już wiedziałam, że jestem o ścieżkę za wcześnie. Z tą wiedzą już nie miałam problemu ze znalezieniem lampionu.
 
O jedną ścieżkę za wcześnie.
 
Siódemka i ósemka znowu poszły dobrze, choć w drodze na ósemkę skręciłam nie w tę ścieżkę, co planowałam. Nie miało to jednak większego znaczenia, zwłaszcza, że szybko się zorientowałam. Wydawało mi się, że dziewiątka to już tylko formalność, bo przecież w tym miejscu nie sposób się zgubić. A jednak... Jak ktoś zdolny, to potrafi.  Niby wiedziałam, że powinnam zejść z głównej ścieżki, wiedziałam, że punkt jest u podnóża wydmy, a nie na górze, ale kompas niespecjalnie się sprzeciwiał mojemu kierunkowi biegu, no to sobie biegłam. Zaćmiło mnie całkowicie i mimo, że byłam w znanym sobie miejscu, miałam dokładną mapę, wiedziałam gdzie jestem, to w żaden sposób nie umiałam spożytkować swojej wiedzy. Takie coś mi się dawno nie zdarzyło. W końcu postanowiłam się poddać i lecieć na metę i dopiero po zejściu z wydmy odblokowało mnie i zajarzyłam gdzie ta dziewiątka. Ale czasu zmarnowałam tam co niemiara.

Niby łatwo, a trudno.

Na mecie czekał Tomek zdziwiony, że tak długo mi zeszło. No zeszło, zeszło... Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.
 
Meta.

Takie tam wspólne.
 
Mapa błędów i wypaczeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz