Znowu letnią posuchę w lokalnych bno przerwał KOS Azymut organizując trening w Legionowie. Zaczęliśmy od problemów z trafieniem do bazy zawodów, bo Tomek jechał na pamięć, a tymczasem baza była jakieś dwie ulice dalej. Jak to od samego początku trzeba się pilnować.
Szukamy zawodów:-)
Nie wiem co mnie podkusiło, ale wybrałam trasę pięciokilometrową i wcale to nie była trasa najdłuższa. Wzięłam sobie na trasę bidon z wodą, a nawet zastanawiałam się, czy nie zrobić kanapek i nie wziąć namiotu.
Momentu startu nie pokażę, bo co prawda Tomek nagrał, ale przy zgrywaniu z kamery plik się popsuł i nie ma. Musicie więc uwierzyć na słowo, że wystartowałam.
Przed jedynką spotkałam Hanię, która startowała przede mną, ale nie mogła namierzyć pierwszego punktu i błąkała się po lesie. Razem odbiłyśmy jedynkę i dwójkę i już się bałam, że jesteśmy na siebie skazane na resztę trasy. Nie żebym coś miała do Hani, ale obie wolimy biec samodzielnie. Ponieważ jestem trochę wolniejsza, ciągle czekałam, żeby mnie wyprzedziła, a widząc, że Hania wybiera wariant ścieżkowy, ja właziłam nawet w największe krzaki, żeby mieć trasę autorską. Podziałało, bo po jakimś czasie już przestałyśmy się spotykać.
Trasa nawigacyjnie była łatwa, zresztą w ogóle była łatwa, bo ani górek, ani jakiś szczególnych przeszkód po drodze nie było. Jedynie daleko i gorąco. Oczywiście głównie leciałam na azymut i nie chwaląc się - po kreskach. Przed ósemką byłam już tak zmęczona, że z powodu byle patyka pod nogami grzmotnęłam jak długa, gubiąc przy okazji bidon z wodą. Zorientowałam się na tyle daleko, że nie kalkulowało mi się wracać, choć wizja braku wody z lekka mnie przerażała.
Przy dziesiątce spotkałam Tomka i od razu wyżaliłam się na okoliczność straty. Okazało się, że Tomek dopiero będzie miał ten punkt, więc rozejrzy się za bidonem. Oczywiście mojej sytuacji braku wody nic to nie zmieniało, ale może chociaż bidon by się dało odzyskać.
Ponownie spotkaliśmy się przy piętnastce i Tomek triumfalnie dzierżył w dłoni moją wodę. Co prawda połowę wypił, ale zawsze parę łyków zostało i uratowało mi życie.
Co za ulga!
Do mety zostały jeszcze tylko trzy punkty, więc pełna optymizmu ruszyłam dalej. Przy siedemnastce coś zaczęło mnie smyrać po żołądku. Smyrało coraz mocniej i mocniej. A do osiemnastki było tak bliziutko. Niestety, po kilku krokach w stronę drogi (gdzie postanowiłam sobie umrzeć, tak żeby mnie łatwo było znaleźć) nie dałam rady i musiałam się położyć. Ja sobie leżałam, a czas płynął. W końcu ogarnęłam się trochę i ruszyłam dalej. Ale nie, nie w poszukiwaniu osiemnastki, tylko bardziej ustronnego miejsca niż azymut między dwoma punktami. Efekt był taki, że zrobiłam, co należało nie na swoim azymucie, tylko azymucie trasy C. Cha, cha. Teraz lekka jak piórko mogłam szukać osiemnastki, tylko z tego wszystkiego nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem. Wyszłam więc na drogę, doszłam do mety (gdzie czekał Tomek z kubkiem wody w garści) i stamtąd dopiero namierzyłam się na osiemnastkę, po czym wróciłam na metę. Głupio mi ta końcówka wyszła, no ale różnie się w życiu (w rzyci) zdarza. Straciłam 12 minut na końcówce, ale i tak najważniejsze, że w ogóle dotarłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz