poniedziałek, 30 czerwca 2025

Wawel Cup - Model Event, czyli energooszczędny trening.

W tym roku Wawel Cup zapowiadał się dużo skromniejszy niż dotychczas - tylko trzy dni zmagań i trzy etapy zaliczane do klasyfikacji generalnej. Ale dobre i to. Na szczęście organizatorzy nie zrezygnowali z Model Eventu i można było w piątek trochę zapoznać się ze specyfiką wawelowego biegania.
 
Gotowi do startu

Trening zapowiadał się całkiem luzacki, bo bez pomiaru czasu i podbijania punktów i to mi pasowało, bo i tak planowałam odbyć go systemem bezwysiłkowym. Wydawało nam się, że byłam zapisana na dłuższą trasę, ale dostałam mapę krótszej i wcale, ale to wcale nie protestowałam.
 
Tomek ustawia mnie do startu i daje sygnał.
 
Startowaliśmy z rogu cmentarza i od razu pod górę w stronę Skały Maniakówki. Punkt pierwszy w dołku na zboczu wszedł od razu, a przy "podbijaniu" dwójki asystował mi Tomek.
 
Początek trasy
 
PK 2

Samą Maniakówkę okrążyłam od zachodu (choć oczywiście od wschodu było lepiej), bo trójka była na ostatniej skałce, na zboczu, po drugiej stronie góry. Dobrze, że to był tylko trening, bo już na trzecim punkcie byłam zasapana, a przecież szłam, a nie biegłam. Czwórka również przy skałkach, kawałek dalej i trzeba przyznać, że jak na razie to trasa bardzo malownicza. Piątka wyłamywała się z konwencji i stała w dołku na zboczu, ale przynajmniej było w dół. 
Na piątce kończyło się pierwsze skupisko punktów leżące na zachód od leśnej drogi. Potem znowu było w górę, do samotnej skałki z szóstką. Między szóstką a siódemką znowu spotkałam Tomka, za to nie obejrzałam dawnego kamieniołomu Cieszyniec, bo po prostu nie wiedziałam o jego istnieniu. Zresztą i tak wszystkie potencjalnie trudne tereny omijałam wielkim łukiem, jeśli tylko dojście do punktu było możliwe z innej strony.
 
Między PK 6 a PK 7

Odcinek między szóstką a siódemką był najdłuższy, ale część dawało się zrobić ścieżkami. Ósemka to znowu niewielkie urocze skupisko skałek, a do dziewiątki ruszyłam w przeciwnym kierunku niż należało. Jakoś mi się kompas źle przyłożył. Na szczęście szybko się zorientowałam i zrobiłam w tył zwrot. Tuż przed dziewiątką na mapie zaznaczona była jakaś podłużna dziura i bałam się, że będę musiała ją obejść, ale na szczęście w terenie był to suchy rów - może i dość głęboki, ale spokojnie do pokonania.  Z dziewiątki już ścieżkami na metę, choć co to za meta, jak nawet lampionu nie było:-)
Tomek jeszcze nie wrócił ze swojej trasy, choć znowu nie miał tak dużo dłuższej, ale z drugiej strony co się miał spieszyć
 
Mój przebieg.

Kiedy Tomek wrócił i pokazał mi filmik z trasy, od razu pożałowałam, że tę trójkę obchodziłam z niewłaściwej strony. Takie malownicze miejsce ominęłam.

Tomek w skałkach.

No tak mi się spodobało, że po chwili odpoczynku poszliśmy tam na spacer. Tym razem już ścieżkami, naokoło. A po drodze natknęliśmy się na pole poziomek. Pyyycha.
 
Niesamowity smak.

I ja też!
 
W drodze powrotnej na kwaterę jeszcze wstąpiliśmy na Pustynię Błędowską, żeby zobaczyć teren nocnych zmagań. A tam tylko piach, krzaczek, drobna nierówność, piach, krzaczek i... nic więcej. Od czego będziemy się tam namierzać, to nie mam pojęcia. 

Nie ogarniam tej piaskownicy.
 
I jak sobie poradziliśmy w pustynnych klimatach? To już w kolejnym odcinku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz