Po Sulejówku wiedziałam już, że trzeba wziąć się do roboty, dlatego w najbliższą niedzielę pojechaliśmy do Parku przy Bażantarni, gdzie zaplanowany był Fun Run, czyli popularyzatorska impreza UNTS-u. Oczywiście dla "wyjadaczy" też były przewidziane trasy.
Cudem zaparkowaliśmy i ruszyliśmy w rozentuzjazmowany tłum. Tomek tradycyjnie wybrał najdłuższą trasę, ja skromne 2,6 km.
Startuję.
Ruszyłam jako pierwsza z naszej dwójki, nie przesadzając z pośpiechem, żeby zanim głupio pobiegnę, mądrze obejrzeć mapę. Opłaciło się, bo na pierwszy punkt trafiłam. Co prawda wydawał mi się jakoś podejrzanie za blisko stojący startu, ale kod się zgadzał.
Dwójka była w leśnej części i nawet wydawało mi się, że łatwa, tylko dość daleko. Ponieważ daleko, to pognałam przed siebie, hen, hen lata świetlne za punkt. Nijak nie mogłam się umiejscowić i biegałam tak trochę chaotycznie to tu, to tam. Ja to zawsze jak widzę chociaż dwie ścieżki blisko siebie, to na pewno się zgubę, bo zawsze pomylę, w którą wbiec. Ale przede wszystkim kluczowe było to, że mapa miała skalę 1:4000, a ja przyjęłam, że 1:10 000. Taka jakby zasadnicza różnica w odległościach się robi. W końcu jakimś cudem trafiłam na tę dwójkę, głównie obserwując skąd inni wybiegają.
Trójka była łatwa, bo tylko jedną alejką trzeba było podbiec, a przy punkcie spotkałam Tomka.
A potem zrobiłam hit sezonu, czyli głupotę prima sort. Z trójki pobiegłam ścieżką w stronę głównej ulicy. Tam powinnam była skręcić w lewo i kawałeczek dobiec do punktu. Ale nie. Ja ubzdurałam sobie, że czwórka stoi po drugiej stronie ulicy i gorączkowo zaczęłam rozglądać się za przejściem dla pieszych. Taka, kurna, praworządna jestem. Oczywiście wypatrzyłam to dużo dalsze przejście, leżące w przeciwnym kierunku niż punkt, ale za to porządne - ze światłami. Kiedy już biegłam z powrotem po tej drugiej stronie, dotarło do mnie, że jednak jestem po niewłaściwej stronie i tu opatrzność zlitowała się nade mną i nie kazała mi wracać na to samo przejście, tylko przejść przez ulice jak normalny Polak, czyli tam, gdzie się uda. Taka byłam wściekła na siebie, że chętnie walnęłabym się w ten głupi łeb, ale samą siebie walnąć to wcale nie tak łatwo. Zawsze coś człowieka powstrzymuje.
Bardziej naokoło się nie dało.
Ta czwórka tak mną wstrząsnęła, że od razu w głowie ustawiła mi się i właściwa skala mapy i włączył się tryb miejskiego biegania. Od razu było lepiej, bo już nigdzie więcej nie błądziłam i jedynie do tempa można się przyczepić. Tomek, który swoją dłuższą trasę skończył wcześniej, wyszedł po mnie na ostatni punkt, a potem gnał na metę, żeby uwiecznić mój finisz.
Meta!
Ponieważ robienie głupot okazało się bardzo wyczerpujące, na mecie wyglądałam tak:
Coś mi się wydaje, że nadchodzący Wawel Cup trzeba będzie potraktować jak wycieczkę krajoznawczą, a nie jak zawody, bo do rywalizacji z kimkolwiek to się obecnie coś mało nadaję. Ani orientacja, ani bieganie nie dają mi żadnych szans.
GPS nie wszędzie sobie radził - chyba dostosował się do mnie:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz