sobota, 11 października 2025

Mistrzostwa Polski nocą, czyli zwycięstwo ducha nad materią.

Noc zapowiadała się ciemna i zimna. Niby to normalne o tej porze roku i doby, ale jednak mną to wstrząsnęło. Bo jak to tak w tych warunkach do lasu??? No, jak??
Do bazy zawodów przyjechaliśmy dużo przed startem żeby zaparkować w dobrym miejscu i mieć czas na wczucie się w atmosferę. Ja dodatkowo miałam czas, żeby dłużej się stresować.
Tomek postanowił odprowadzić mnie na start, bo miał minutę startową prawie godzinę po mnie. Okazało się, że ta godzina to tak na styk, bo dojścia na start miało być jakieś półtora kilometra, ale wydaje się, że było więcej. Ale cóż - chciał dopilnować, żebym się nie rozmyśliła i na pewno wystartowała:-)
 
Tuż przed wejściem do boksu.

I już z mapą w ręku.

Jeszcze przed startem włączyłam sobie nagrywanie trasy, żeby nie było jak na treningu, a kiedy odpipało moją minutę, z duszą na ramieniu ruszyłam w las. Początek nawet nie był taki przerażający - dookoła widziałam mnóstwo światełek innych zawodników, a las wyglądał zupełnie jak u nas na Mazowszu - prawie płasko, normalna przebieżność, ścieżki. W pierwszej chwili się zawahałam - lecieć ścieżką, czy na azymut? Wygrał azymut i byłoby dobrze, gdyby mnie nie zniosła odrobinę w prawo - przebiegłam za punkt mijając go o metry. Napotykając rząd dołków, których nie powinno być, od razu skojarzyłam, że jestem za daleko, wróciłam i tadam! Jedynka zdobyta!
Drobny błąd, ale jednak.
 
Dwójka i trójka weszły dobrze, a teren wciąż był przyzwoity. I całe szczęście, bo po treningu spodziewałam się wszystkiego najgorszego.
Do czwórki był dłuuugi przebieg. Postanowiłam najpierw dobiec do terenu odkrytego na północy, zakładając, że trafię w którekolwiek jego miejsce i dojdę do rogu, z którego dalej już ścieżkami. Nie wiem jak to zrobiłam, ale od razu wstrzeliłam się w ten zaplanowany róg, tyle tylko, że nie znalazłam ani ścieżki, ani skarpy ani żadnej granicy kultur co to były pozaznaczane na mapie. No, nie twierdzę, że ich nie było, ale po ciemku i w jeżynach po uszy nic się nie dało znaleźć. Za to zobaczyłam kilka światełek oddalających się mniej więcej w odpowiednim dla mnie kierunku, więc postanowiłam iść ich śladem, zakładając, że właściciele czołówek wiedzą co robią. Faktycznie po chwili przedzierania się przez wszystko co najgorsze w lesie dotarłam do ścieżki. Ufff... Teraz wystarczyło znaleźć ambonę przy poprzecznej ścieżce i tuż za nią podbić czwórkę. Dotarłam do ambony, co prawda leżącej, a nie stojącej, ale ambona to ambona. Weszłam w las, a tam... nic - nie ma lampionu. Weszłam głębiej i głębiej, aż dotarłam do ogrodzenia. Wróciłam i zadumałam się. Dobrze, że przy okazji zerknęłam na mapę, bo okazało się, że przy ścieżce powinny stać dwie ambony i właściwa jest ta dalsza. Przeszłam odpowiednią odległość, a ambony nie ma. Co prawda przy jednym drzewie stała drabina, ale tylko drabina. Doszłam aż do zakrętu ścieżki nic nie znajdując po drodze, więc postanowiłam dokładnie obejrzeć tę drabinę i jej okolice. Cóż, drabina jak drabina, ale kawałek za nią stal mój punkt. Taka trochę zmyłka z tą drabiną, ale może tam to norma, nie wiem.
 
Czwórka za amboną.
  
Do piątki było trafić łatwo, nawet niespecjalnie pilnując kompasu bo wystarczyło iść coraz bardziej zwężającym się grzbietem aż do samego końca. Za to odejść od punktu już nie było tak łatwo, bo jedyna możliwość to wąska i bardzo, bardzo stroma ścieżynka do tego w zupełnie niepasującym mi kierunku. Jakoś sobie z tym poradziłam - nie spadłam i nawet wymyśliłam jak iść dalej. A dalej niby sporo było po ścieżkach, tyle tylko, że te ścieżki stawały się coraz bardziej strome. Ostatnia - prowadząca do szóstki to już przekroczyła wszelkie normy, zdrowy rozsądek i granice przyzwoitości. Nie dość, że była niemal pionowa, to jeszcze cała z drobnych, osypujących się kamyczków. Zadarłam głowę do góry, żeby oszacować prawdopodobieństwo wejścia i pomyślałam: nie da rady. Ale z drugiej strony zostać w lesie na zawsze też nie chciałam. Niby można by obejść jakimś wieeelkim łukiem, ale po pierwsze wieeelkim, a po drugie licho wie czy uda się wtedy trafić. Cóż, raz kozie śmierć. Zaczęłam wdrapywać się pod górę kurczowo trzymając się wszystkiego co na stałe przytwierdzone było do podłoża, czyli przeważnie drzewek lub ich korzeni i gałęzi. Drzewka niestety rosły tylko gdzieniegdzie. Wbijałam więc w podłoże pazury i zęby a całym ciałem usiłowałam przylgnąć do podłoża, bo coś mi tam świtało z fizyki w szkole, że tarcie jest ważne w takich sytuacjach. Ja chciałam trzeć całą sobą. Ewidentnie tarcie pomogło i w końcu wgramoliłam się na szczyt po drodze robiąc ze sto przystanków. Tam okazało się, że dla odmiany podobną drogę trzeba przebyć, ale w dół, ale tego już nie próbowałam. Przyuważyłam, że inni zawodnicy obiegają naokoło, więc i ja tak zrobiłam.
Siódemka była blisko i azymut dał radę, choć ja poruszałam się już na rezerwie i czerwona lampka błyskała alarmująco. Ósemkę postanowiłam wziąć drogami - może i naokoło, ale za to bez jeżyn.
 
6 - 7 - 8
 
Został mi jeszcze ostatni punkt, tuż przy mecie, ale za to z długim przebiegiem. Nawigacyjnie nie było trudno, dużo po ścieżkach, no i wielu innych zawodników zmierzających w tym samym kierunku. Żeby tylko jeszcze nogi chciały nieść. Czułam, że jestem już stanowczo za długo w lesie i jedyne wolne miejsce w klasyfikacji zostało to na końcu. Przeczucie nic mnie nie myliło i rzeczywiście na metę dotarłam ostatnia w swojej kategorii. Czy to mnie zmartwiło? Ludzie, ja byłam w euforii, że w ogóle dotarłam na metę - nocą i w niełatwym terenie, do tego zupełnie bez formy. To było ewidentne zwycięstwo ducha nad materią i jam to uczyniła!

Cała trasa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz