Myślałam, że sobotę mamy aż do wieczora wolną, a tu okazało się, że jest jeszcze i dzienny trening. Już nie wiem, czy Tomek mi specjalnie wcześniej o nim nie mówił, czy to ja wyparłam ten fakt, żeby się nie stresować. No, ale skoro jest trening, to trzeba pobiec, w końcu nie przyjechaliśmy na wakacje.
Mapy pobraliśmy w organizującym się centrum zawodów, a na start trzeba było podjechać kilka kilometrów. Dojście na start od samochodu było mocno pod górę i miałam wrażenie, że na sam trening po prostu braknie mi sił. Tak wyglądały pierwsze metry:
W końcu wdrapaliśmy się gdzie trzeba i tym razem już znaleźliśmy prawdziwy start, co dawało nadzieję na lepszy początek niż w treningu nocnym.
Tym razem postanowiliśmy, że każde robi swój trening indywidualnie, szczególnie że pobraliśmy różne mapy - ja na trasę krótką, a Tomek na długą. Ponieważ jednak pierwszy punkt z Tomka trasy stał na azymucie do mojej jedynki, więc ten kawałek pokonaliśmy razem. Ja to dosłownie pokonałam, bo było pod górę, a to nie moja bajka. Z Tomka jedynki do swojej miałam już stosunkowo blisko i bardziej płasko, więc nastawiłam się na szybkie zaliczenie. Tymczasem szłam, szłam i szłam a lampionu nigdzie nie było widać. Czułam, że już jestem za daleko, ale nie chciało mi się wracać. Wreszcie gdzieś w oddali mignęło mi coś pomarańczowego. Niestety, przy lampionach nie było kodów, więc wcale nie byłam pewna, czy to mój punkt, a właściwie to byłam pewna, że nie, ale wmawiałam sobie, że tak.
Z tej teoretycznej jedynki ustawiłam azymut na dwójkę i ruszyłam. Powinnam była dojść do ogrodzenia, ale teren jakoś nie konweniował mi z mapą. Owszem, znalazłam jakiś lampion, ale w żaden sposób nie mogła to być dwójka. Minęłam punkt i poszłam dalej azymutem, bo innego pomysłu chwilowo nie miałam. W końcu doszłam do terenu odkrytego i już mniej więcej byłam umiejscowiona. Idąc brzegiem lasu natrafiłam na ambonę i teraz wiedziałam już dokładnie gdzie jestem, aczkolwiek nie byłam tam, gdzie być powinnam. Od ambony namierzyłam się na dwójkę, która stała w takich krzaczorach, że ciężko było wbić się w nie ze ścieżki. Co ja się nakombinowałam, żeby dotrzeć do lampionu bez większych strat w ludziach...
Trójkę, czwórkę i piątkę udało mi się znaleźć bez żadnych problemów, a przy piątce przypomniałam sobie, że nie włączyłam nagrywania trasy i nie będę mogła sprawdzić jak się błąkałam w poszukiwaniu jedynki i dwójki.
Według pierwotnego planu siódemkę i ósemkę miałam odpuścić i iść od razu na dziewiątkę. Po szóstce stwierdziłam jednak, że dam radę zebrać i te punkty i ruszyłam w stronę siódemki. Animuszu starczyło mi na kilkanaście metrów, potem rozsądek mi wrócił i zawróciłam. Dziewięć, dziesięć i jedenaście były już blisko mety, ale po drodze duch walki już mnie całkowicie opuścił i jedynym moim pragnieniem było dotarcie do mety. Pominęłam nawet dziewiątkę, koło której przechodziłam. Na końcówce zaliczyłam jeszcze dość ryzykowne zejście po śliskiej stromiźnie i już byłam blisko mety. Tomek czekał na mnie jeszcze przed metą, ale chyba dlatego, że to ja miałam kluczyki od samochodu:-)
Trasy dziś Wam nie pokażę, no bo się nie nagrała. Niby coś tam próbowałam odtworzyć, ale przecież sama nie wiem, gdzie byłam. A bardzo, bardzo jestem ciekawa co się działo między tomkową jedynką a moją dwójką.
A teraz pomyślcie jak czuje się człowiek po dwóch nieudanych treningach mając przed sobą Mistrzostwa Polski i perspektywę totalnego blamażu. No to właśnie tak się czułam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz