poniedziałek, 21 września 2015

DMP - pierwsze rozdanie.

Noc z piątku na sobotę była ciężka. O ile rozemocjonowana do późnych godzin nocnych młodzież nie robi na mnie wrażenia, to szalejąca burza i pioruński ból głowy, które obudziły mnie tuż po zaśnięciu, już tak. Wizja etapu przy lejących się na głowę strugach deszczu i walących dookoła (oby tylko dookoła) piorunów przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Wiedziałam też, że ból głowy potrafi wyłączyć mnie z życia często nawet na kilkanaście godzin. Łyknęłam ketonal i usiłowałam przetrwać do rana. Nie powiem żebym obudziła się rześka i wypoczęta, ale po burzy i bólu głowy nie było śladu.
Do drużyny się nie załapałam bom jeszcze cienias, mieliśmy więc pójść z D. M. jako wolni strzelcy. Organizator tak mamił wizją łatwych etapów, że daliśmy się namówić na mapę teesowską zamiast juniorską, co to bardziej jest na naszym poziomie.
Najpierw jednak odbyła się ceremonia otwarcia imprezy. Organizatorzy przemawiali, a na stołach kusiły obietnicą wystawione na widok publiczny nagrody. Nawet nie patrzyłam na nie, bo co miało by mi być żal:-)
Miałam swoje pięć minut (no dobra, pół minuty) przy ogłaszaniu zweryfikowanych odznak, a razem ze mną jeszcze T. i kolega  A. R. z Ustrzyk. Cała trójka dostała dużą srebrną. Hurrrraaa!!!!!!!
Na etapy dzienne organizatorzy wymyślili sobie wywieźć nas w najodleglejszy las, żeby nikomu nie przyszło do głowy rozmyślić się w trakcie i wrócić pieszo do bazy. Nie dość, że miałam jechać dopiero drugim kursem, to jeszcze startowaliśmy jako ostatni w kategorii TS. Czyli jeśli byśmy się totalnie zgubili, to już nie miałby kto nas pozbierać z trasy. Ładna perspektywa!
Pierwszy kurs pojechał (zabierając mi T.), a na drugi czekaliśmy i czekaliśmy. Czas naszego startu dawno minął, a my wciąż tkwiliśmy przed szkołą. I całe szczęście! Bo kiedy tak z nudów omawialiśmy kwestię jak kto zabezpiecza przed deszczem mapy i karty startowe, uświadomiłam sobie, że nie wzięłam podkładki z koszulką i kart startowych. Ładnie byśmy zaczęli!
Wreszcie jednak autobus przyjechał i dotarliśmy na miejsce startu. Czekając na swoją kolej przyglądaliśmy się reakcjom innych teesów na otrzymywane mapy. Większość siadała przy stole i wyciągała nożyczki. Nie mogliśmy być gorsi (przynajmniej na tym etapie rozgrywki), więc też wyciągnęliśmy cały osprzęt i zaczęły się wycinanki. Cięłam mapę niczym urodzona kurpianka, a D. usiłował z powstałych skrawków coś wykombinować. Kiedy już wszystko pocięłam dołączyłam do zabawy w składanie. Niby nic trudnego - ułożyć dwanaście magnesów według podanego schematu. Jedną część układaliśmy od startu, drugą od mety i liczyliśmy, że w połowie stawki się zejdą. Jakoś nie bardzo chciały. W samym środku nic do niczego nie pasowało. Dwa elementy, które nam zostały w rękach wkleiliśmy na oko pomiędzy część ze startem, a część z metą, a ostatecznie planowaliśmy je dopasować już w terenie.
Ruszyliśmy. D. jeszcze tylko zastrzegł, że on nie zamierza biegać, a ja ochoczo przytaknęłam. W końcu wybiegałam się za wszystkie czasy dzień wcześniej. Pierwszy z punktów na trasie miał być w dołku, kolejny także. Dołków było w bród, lampionów w nich także, a ponieważ obydwoje nie jesteśmy ortodoksyjni, więc braliśmy co się nam bardziej podobało nie zawracając sobie głowy, czy to właściwy punkt, czy stowarzysz. Z T. taki numer by nie przeszedł - milion razy by podchodził do każdego dołka, po godzinie wybrałby właściwy, a potem kazałby biec bo czasu mało.
Tak więc współpraca z D. układała się harmonijnie ku obopólnemu zadowoleniu (mam nadzieję, że obopólnemu).
Kolejny lampion miał wisieć przy ogrodzeniu jakiejś posesji, ale nie było dane mi go obejrzeć, bo D. jako ten dżentelmen, pognał go podbić sam, żebym nie musiała nadkładać drogi. Jak na razie szło dobrze, punkty znajdowaliśmy bezproblemowo, zdobywaliśmy okoliczne górki i dołki i tak aż do PK 15. Tutaj kończyła się pewna część składanki, a zaczynał element niepewny. Postanowiliśmy pójść tak, jak przykleiliśmy wycinek, czyli wychodziło nam, że na PK 2. Bezpośredniego przejścia nie wypatrzyliśmy, liczyliśmy że doprowadzi nas tam droga. Im dalej szliśmy, tym bardziej ukształtowanie terenu nie zgadzało się z mapą. Na mapie raczej płasko, w terenie konkretne wzniesienia. Postanowiliśmy wrócić na piętnastkę i spróbować tym razem na azymut. Azymut wywiódł nas prawie w to samo miejsce urozmaicając trasę przejścia krzakami i bagienkiem. Byliśmy w kropce. Po kolejnych dwóch próbach ruszenia z miejsca nie pozostało nam nic innego jak telefon do przyjaciela. Tym bardziej, że "przyjaciel" przysyłał alarmujące smsy z pytaniem, czy żyjemy. Okazało się, że te dwa wycinki, które nam zostały przy składaniu mapy wkleiliśmy na odwrót i zamiast na dwójkę, powinniśmy iść na dwunastkę. Nooo, to zmieniało sytuację! Usiłując wrócić na właściwy kurs wypatrzyliśmy w terenie siódemkę, stąd już było rzut beretem do jedenastki, a dwunastkę postanowiliśmy sobie odpuścić. Czas się nam zaczynał kończyć i wracanie po nią mogłoby nam raczej zaszkodzić niż pomóc.
Dalszy ciąg trasy mieliśmy złożony prawidłowo, więc zgarnianie punktów było formalnością. Na przedostatnim PK nie wytrzymałam i na hasło, że kończy się nam czas dodatkowy puściłam się biegiem. D. próbował coś tam protestować, ale ostatecznie ruszył za mną. Jeszcze podbiliśmy w biegu szóstkę i już w ciężkich minutach wpadliśmy na metę.

 
c. d. n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz