niedziela, 20 września 2015

DeeMPy - Budzyń - start

A raczej falstart.
T. już od rana mnie poganiał i poganiał (nóżki mu jednak nie ucięli), w końcu udało się wszystko spakować, ruszyliśmy i po kilku minutach jazdy T. spojrzał na zegarek. Zrobił bardzo myślącą minę i zakomunikował:
- Wyjechaliśmy godzinę za wcześnie.
Na dwunastą byliśmy umówieni pod gimnazjum, skąd mięliśmy pobrać młodzież; na miejsce zbiórki mieliśmy blisko, tymczasem zegar wskazywał godzinę dziesiątą. No masz babo placek! Pojechaliśmy więc do nadleśnictwa załatwić sprawy związane z Niepoślipką i ... wróciliśmy do domu.
Wreszcie jednak prawdziwa godzina wyjazdu nadeszła. Już w drodze do szkoły dowiedzieliśmy się, że dwóch delikwentów, którzy akurat mieli jechać z nami, zapomniało wziąć śpiworów, czy karimat i wrócili do domu. Już żeby było szybciej ruszyliśmy za nimi i zgarnęli spod bloku.
Tym to sposobem wyczerpaliśmy limit nieprzewidzianych przypadków i do Nowej Sarzyny dojechaliśmy bezproblemowo. No, prawie. W zamieszaniu przy próbie poupychania dziesiątków bagaży w trzech samochodach, wszystko co mieliśmy do jedzenia pojechało oczywiście z kimś innym, a my przeszliśmy na przymusową dietę zero kalorii.
Na miejscu oprócz nas zaczynali się już pojawiać także inni uczestnicy imprezy nadciągający z całej Polski i wkrótce w bazie zrobiło się gwarno i wesoło. Ustaliliśmy, że nie opitalamy się, tylko bierzemy mapy w garści i robimy trino. Młodzież może była mniej entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ale jakoś udało się ich wypchnąć za próg. Ponieważ głód doskwierał nam coraz bardziej my z T. oraz B. S. i D. W. opracowaliśmy strategię łączącą trino z konsumpcją. Po zaliczeniu pierwszego punktu udaliśmy się do pizzerii, złożyli zamówienie i poszli robić następny kawałek trasy. Po półgodzinie wróciliśmy, zjedli i nieco ociężali ruszyli dalej.
Cztery kilometry, to niby niedużo, ale zaczęłam już marzyć o pozycji horyzontalnej. Wiedziałam jednak, że nic z tego - czekał nas jeszcze wieczorny scorelauf. Za nic nie mogłam go odpuścić, bo dawał mi brakujący punkt do srebrnej odznaki. Tak sobie z T, wymyśliliśmy, że właśnie na Budzyniu chcemy je dostać. Żeby jednak nie tracić sił przed głównymi zawodami, planowaliśmy raczej grupowy spacer niż wyścigi. Do startu ustawiliśmy się na samym końcu, całą warszawską ekipą. Pierwsza ruszyła młodzież, bezpośrednio po mnie D. W., po nim B. S., gdzieś tam zaraz miał ruszyć T.
D. pognał na pierwszy punkt i tam miał czekać na mnie i B. Po chwili ruszyłyśmy za nim. Spacerkiem. I wtedy wypowiedziałam najgłupsze zdanie sezonu:
- Jak masz ochotę, to możemy trochę pobiec.
B. ruszyła, podbiłyśmy pierwszy punkt, D. widząc, że jednak biegniemy pognał w stronę następnego, my za nim. Z punktu na punkt coraz szybciej. Na mapę zdążyłam spojrzeć tylko tuż po starcie, czekając na B. Podbijałam jak leci, nie wiedząc w ogóle gdzie jestem. Wpadłam w jakiś taki biegowy amok i z tego wszystkiego WBIEGŁAM na górkę, potem druga i następną. Fakt, wielkie to one nie były, ale ja na takich normalnie wchodząc czasami umieram. B. co jakiś czas wykrzykiwała w przestrzeń za siebie:
- Żyjesz?!
Gromko odkrzykiwałam:
- Żyję! Żyję! - ale z tym życiem to tak różnie było. W pewnym momencie jednak przestałam żyć i musiałam się zatrzymać. Wreszcie miałam okazję zajrzeć do mapy i zobaczyć gdzie jestem. Nie było dobrze - wciąż oddalaliśmy się od mety zamiast na nią wracać. Nie chcąc zostać sama w lesie (chociaż co to za sama, jak tłum ludzi kłębił się po krzakach) przyspieszyłam. B. i D. czekali kawałek dalej.
- No, skoro czekają na mnie, to nie ma co się mazgaić, tylko trzeba przyspieszyć - pomyślałam.
Sił starczyło mi na kilka kolejnych punktów i znów zaczęłam wymiękać. Gdzieś tam w tle przyuważyłam T. i nawet pomyślałam, że może lepiej przyłączyć się do niego, ale B. i D. uporczywie na mnie czekali. Sugerowałam im subtelnie (może za bardzo subtelnie) żeby pobiegli w swoim tempie, bo przecież na metę trafię. Nie zgodzili się. No to musieliśmy iść na kompromis - oni biegli wolniej niż zwykle, ja biegłam szybciej niż daję radę i tym sposobem zrobiłam chyba życiówkę biegową. Razem z nimi uplasowałam się w górnych rejonach listy wyników, ale jedyną moją w tym zasługą było przebieranie nogami i powtarzanie sobie w duchu:
- Musisz dać radę! Musisz dać radę!
Do bazy wróciłam złachana jak koń po westernie i to tyle w temacie oszczędzania sił na następny dzień.

A to nasz awers i rewers podczas biegu:-)

c. d. n.

8 komentarzy:

  1. Jak nic wygrałaś ze mną wrrrr. Ale noga mnie tłumaczy i to że zaglądać musiałem do mapy

    OdpowiedzUsuń
  2. Też jestem pod wrażeniem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A poza tym to światłość bije od Ciebie nieziemska ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo mi się chyba ta endorfina jedna wytworzyła:-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja tam jakoś podwójnie ten blask widzę... czyżby jakaś Stowarzyszona "endorfina"?;-)

    OdpowiedzUsuń