poniedziałek, 28 września 2015

Wisi, wisi

Co ja tam będę o rowach... Tezeci wiedzą już jak tam było, z tą drobną różnicą, że podczas wieszania lampionów siąpił deszcz. Zresztą i tak najgorsze były te ostre nasiona chwastów wbijające się wszędzie. Woda chlupocząca w butach i mokre spodnie to przy nich pikuś.
Wieczór wygnał nas z lasu, bo jakoś nie wpadłam na pomysł żeby wziąć latarkę i 1/3 lampionów "dalekiego wschodu" została na rano. Oczywiście oprócz "bliskiego wschodu" i miasta. Dobrze, że chłopaki wykończyli zachód.
T. wyruszył do lasu o szóstej rano zostawiając mi i Dziadom teren zurbanizowany. Z samochodu poszło raz, dwa. Mieszkańcy zaś wykazali się czujnością i od razu zbierali lampiony. Przynajmniej Dziadom tak się przytrafiło.
W końcu wszystko zawisło i wypakowawszy po brzegi dwa samochody ruszyliśmy do szkoły.

c. d. n.

5 komentarzy:

  1. Nasiona dalej są (przyniosłem swoją porcję zdejmując lampiony), a w rowach lampionów pilnują tłuściutkie żmije zygzakowate i tak fajnie syczą, więc nikt ich nie zerwał;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak straszyłaś tymi rowami, a ja nie pamiętam, żeby tam były jakieś ogromne chaszcze i mokradła :)

      Usuń
  2. co niektórzy wrócili nieźle oblepieni:-) a te nasiona były przy stowarzyszach;-) Tyle że stowarzysze były tak sprytnie ukryte.....

    OdpowiedzUsuń