niedziela, 6 września 2015

Lampionada - finał

Pomału po wakacyjnej przerwie zaczynają rozkręcać się kolejne imprezy. Dzisiaj Wielki Finał Lampionady, co to miał się odbyć przed wakacjami.
Odwykłam od chodzenia po lesie do tego stopnia,, że pierwsze co zrobiłam po zejściu z drogi w las, to padłam na mordę podcięta przez jakieś jeżyny czy korzenie. Pomięłam nowiutką mapę, pogięłam podkładkę, a moja rwa kulszowa przypomniała mi o swoim istnieniu. Szczęściem w nieszczęściu było, że nie połamałam paznokci. Dla kobiety to ważne.
Tradycyjnie na Lampionadzie, bez kompasu ani rusz. Ale dzięki temu mogłam sobie przypomnieć jak to urządzenie działa i będzie jak znalazł na kolejne imprezy. T. tradycyjnie machnął ręką, że pierwszy PK gdzieś tam (tu nastąpiło wskazanie) i ruszyliśmy. Po kilku długich minutach okazało się, że w przypadku Lampionady ta metoda nie działa i trzeba się namierzyć ze startu zgodnie ze wszystkimi regułami sztuki. Pomogło.
Dzisiaj tylko jeden punkt był za rzeczką, a w promocji dostaliśmy niski stan wody i nie trzeba było ganiać na most, co zaoszczędziło nam trochę czasu i sił.
Do PK 10 szło gładko, lampiony stały na swoich miejscach, albo przynajmniej w ich pobliżu i zawsze można było je jakoś wyczesać. W spodziewanym położeniu dziesiątki natrafiliśmy tylko na B. S. i D. W., którzy podobnie jak i my twierdzili, że to musi gdzieś tu być. Z miejsca spotkania ruszyliśmy w cztery strony świata i każdy miał za zadanie przeryć przydzielony rejon i wydobyć lampion choćby spod ziemi. Niestety - pod ziemią lampionów nie było:-( Rozeszliśmy się więc szukać innych swoich PK, zostawiając dziesiątkę na potem.
Przy trzynastce T. uparł się, że punkt musi być w dołku. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo mapa jak wół pokazywała górkę. Czyżby aż tak nie miał zaufania do autora mapy? Że niby autor górki od dołka nie odróżnia? Ja tam swoje wiedziałam, ale jako posłuszna żona wlazłam w środek wyschniętego bagna i dopiero wtedy T. zgodził się uznać dołek za górkę. Czternastka na mapie widniała jako teren mocno mokry i życie ocaliła nam tylko panująca susza. Przy czternastce skonstatowaliśmy, że czas nam się kończy, ale przecież nie mogliśmy odpuścić nieznalezionej dziesiątce. Toż to nie honor! Znowu spotkaliśmy B. i D., którzy podobnie jak my próbowali ją namierzyć. Z uwagi na czas, oni szybko dali sobie spokój, a my bez względu na czas, ale skutecznie przeszukaliśmy teren. Była!
Zostały nam jeszcze tylko dwa punkty i chyba zero czasu, więc ruszyliśmy biegiem. Codzienne treningi wreszcie się przydały. Na metę wpadliśmy w momencie, kiedy pierwsi zawodnicy odbierali medale za cały cykl imprezy. No jak myślicie, kto dostał najwięcej medali i pozajmował większość pierwszych miejsc? No kto? Oczywiście, że Paprochy! Młode Paproszęta niby takie niewinne dzieciaczki, a w rzeczywistości to stare wymiatacze! Już dawno powinni biegać w kategorii M-30 i K-30 i do tego z marszową mapą tezetowską. Wtedy może inni mieliby jakieś szanse.
No, myśmy się też załapali na pierwsze miejsce, ale to głównie dzięki recydywie. Inni po prostu nie byli na wszystkich imprezach cyklu. W nagrodę (między innymi oczywiście) dostaliśmy fascynującą lekturę o reintrodukcji kuropatwy, zająca i bażanta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz