piątek, 25 września 2015

31. OrtInO

Na OrtInO chciało mi się jechać w takim samym stopniu jak na oswajanie smoka, ale przecież nie mogłam porzucić T. To znaczy, tak mi się wydawało z tym porzucaniem, bo zapomniałam, że przecież i tak idziemy na różne trasy.
Jak już się zorientowałam, jak udało się zaparkować, jak załatwiliśmy formalności to okazało się, że zostałam sama z trasy TU, bo wszyscy już poszli. Uzgodniłam sama ze sobą, że pójdę na kilka punktów i wystarczy. Punkt E znalazłam bez problemu, choć z duszą na ramieniu, bo ciemno, a ja sama (to znaczy z tą duszą, ale co taka dusza może w razie czego).
Na punkt C musiałam wejść jednemu z bobrów w podogonie. Mało przyjemna okolica. Weszłam kawałek, jakieś ogródki działkowe, czy coś, ciemno, żywej istoty w zasięgu wzroku i nagle z mroku istota się wyłoniła. Niestety w postaci masywnego karku z szalikiem (chyba Legii - takie zielonawe) w ręku.  No, tego już nie zdzierżyłam - dałam nogę i tylko się za mną zakurzyło. Zdecydowanie muszę popracować nad odwagą, ale z drugiej strony jako matka dzieciom nie mogę się narażać na zaduszenie szalikiem.
Postanowiłam odpuścić niegościnnego bobra, zebrać PK F i wrócić na metę. Tymczasem na F natknęłam się na A. M. i D. M.
- A gdzie zgubiłaś T.? - padło od razu pytanie.
- Na tezety poszedł - wyjaśniłam.
- Tak sama idziesz?
- Nikogo już nie było na starcie z TU :-( - załkałam żałośnie.
- Idziesz z nami - zadecydowała A., przy aprobacie D.
Wypadało nam teraz przez piłkę wejść na grzbiet kolejnego bobra. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia jak się sensownie do tego zabrać, bez czesania całego osiedla. Na szczęście okazało się, że A. trochę zna okolice, i po drodze pokazywała: tu roznosiła ulotki, tu chodziła na piwo, tu zna piekarnię, tu uczelnię ... Przeprowadzała nas przez tajne przejścia, o których normalny śmiertelnik nie ma pojęcia, a nam nie pozostało nic innego, jak tylko podążać za nią. Mój plan wcześniejszego powrotu na metę poszedł się bujać, bo po od pewnego momentu nie wiedziałam już gdzie jestem, skąd przyszłam i jak tam wrócić.
Na szczęście wszystko co dobre, szybko się kończy, no a InO - wiadomo - samo dobro! Jeszcze tylko wzięliśmy z sufitu azymut i z pamięci A. nazwę ulicy i mogliśmy wracać. A. i D. na widok mety puścili się biegiem, bo im się czas kończył, a ja obiecałam sobie, że ani metra nie przebiegnę i słowa dotrzymałam. W końcu - ile można?
Na mecie okazało się, że jestem dyplomowanym inokiem:

A potem czekaliśmy na T., czekaliśmy i czekali .... Organizatorzy złożyli metę i dalej czekaliśmy. Nawet telefonów nie odbierał. Wreszcie zobaczyliśmy go po drugiej stronie ulicy jak... oddala się od mety! W końcu jednak chyba mu się znudziło, bo wrócił. Ku ogólnej uldze wszystkich zgromadzonych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz