niedziela, 31 stycznia 2016

Jedziemy na BeneInO.

Plan był taki: ja i D. jedziemy ćwiczyć wspólne chodzenie, zdobyć dużą ilość punktów do książeczki i dobrze się bawić; T. - pójść na kilka PK (ile noga pozwoli), zdobyć dużą ilość punktów do książeczki i martwić się, czy nie zginiemy mu w lesie.
Żeby nie robić pustych przelotów z Warszawy do Łętowni, postanowiliśmy po drodze zrobić trino w Radomiu i osadzie Morgi oraz obejrzeć Sandomierz pod kątem nowej trasy. Trino radomskie miałam zapodane w wersji luksusowej, bo D. nie dość, że je przygotował, to jeszcze nas tam zawiózł i pilnował żebyśmy nie pobłądzili. Obsługa full wypas.
Trochę przeliczyliśmy się z czasem i trzeba było wybrać - Sandomierz albo Morgi. Padło na Morgi, bo do Sandomierza zawsze można w drodze powrotnej wstąpić. Ponieważ trasa trino długa (aż 8 kilometrów), co się dało robiliśmy samochodowo na zasadzie szybkich wypadów po punkt. Spieszyliśmy się, bo zachód słońca był tuż, tuż. W końcu nie dało się jechać dalej i leśną część trasy musieliśmy przebyć pieszo. Już po chwili natrafiliśmy na  lampiony.
- Aha, czyli tu będą zawody! - domyśliliśmy się sprytnie.
Kusiło nas, żeby je pozbierać i wręczyć organizatorowi z pytaniem, czy nie zgubił ich w lesie, ale nie chcieliśmy sobie nagrabić już na początku imprezy.
Najbardziej jednak zaintrygowały nas drewniane wyroby ambobopodobne. Lekkie, nowe konstrukcje stały co kawałek, a na każdej lampion. W końcu domyśliliśmy się o co chodzi. Ponieważ nie należy  stawiać PK na niczym i regulamin wyraźnie mówi o miejscu charakterystycznym - co robimy w przypadku braku takiego miejsca? Ano, przychodzi dwóch osiłków, łapie na wyrób ambonopodobny i przenosi we wskazane miejsce. Autor trasy zaznacza na mapie PK i wszyscy są zadowoleni. W tej sytuacji nawet nie próbowaliśmy zapamiętać ich usytuowania, bo dziś stoją tu, jutro mogą gdzie indziej. Sprytne, bardzo sprytne. Trzeba to przenieść na nasz grunt.
Kiedy w końcu dotarliśmy do bazy, szefa imprezy nie było, a młodzi organizatorzy nie bardzo wiedzieli co z nami zrobić. W tej sytuacji, nie chcąc ich stresować, postanowiliśmy pojechać do Nowej Sarzyny coś zjeść, a dopiero potem się zakwaterować.Po powrocie dostaliśmy fajną miejscówkę na antresoli sali gimnastycznej, z widokiem (i nasłuchem) na pozostałych uczestników.
Po całym dniu w podróży byliśmy padnięci i marzyliśmy tylko o pójściu spać. Ale wiadomo jak to jest ze spaniem na takich imprezach - twardo, głośno i jasno. Usiłowaliśmy nie zauważać tych niewygód. Najtrudniej było ignorować hałas generowany przez kilkudziesięcioosobowy tłum młodzieży. Koło pierwszej w nocy D. nie zdzierżył i grzecznie, acz stanowczo poprosił o ciszę. Cisza zaległa natychmiast, a po chwili usłyszeliśmy przeprosiny. Porządna inocka młodzież! Utrzymanie tej ciszy co prawda nie szło im łatwo, ale widać było, że się starają. W końcu nawet najtwardsi zawodnicy padli, a po chwili ... zaczęły dzwonić pierwsze budziki. Ich właściciele oczywiście spali snem kamiennym, a do najprzeróżniejszych budzących dźwięków dołączały kolejne i kolejne.
Nastał nowy, piękny dzień ...

c. d. n.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz