piątek, 22 stycznia 2016

OrtInO z motorkiem w d...e i bez kolana.

Na OrtInO postanowiłyśmy iść w takim składzie jak na "Oswoja", czyli A. K., Z. M. i ja. Kilka godzin przed imprezą dostałam sms-a od Leśnego Dziada, że Baba nie może i on by chętnie wszedł w jakieś towarzystwo. Już na samym starcie dołączył do nas D. M., bo mimo, że harcerz, ale jednak tak smętnie samemu się nocą błąkać po miejskich zakamarkach. W pięć osób nie było szans na oficjalny zespół, więc sprawnie podzieliliśmy się na dwie grupy, co bynajmniej wcale nie wykluczało wspólnego wyjścia na trasę.
Ja się nastawiałam raczej towarzysko, bo przecież nocą ortomapy i tak nie widzę, mimo to, po pobraniu map usiłowałam coś tam dojrzeć i dopasować. Razem z Dziadem walczyliśmy z powykrzywianymi wycinkami, ale nasza stramwajona ekipa wyperswadowała nam to szybko.
Ruszyliśmy na najbliższy punkt, bo blisko staru i wiadomo gdzie. Dla urozmaicenia kolejny punkt wybraliśmy sobie po przeciwległej stronie startu, co na pewno logiczne nie było, bo tras raczej w zygzaki nikt nie układa, ale był to jedyny na razie zlokalizowany.
Na lidera całej grupy wyrósł od razu Dziad. Po pierwsze - nie omawiał z nami tysiąca różnych ważnych spraw nie związanych z InO, tylko patrzył w mapę, po drugie - jak już popatrzył, to od razu wiedział gdzie iść, a po trzecie - ma najdłuższe z nas nogi i chyba motorek wmontowany w ich pobliżu. Tuż za Dziadem, a chwilami obok,  podążał D., bo też ma nie najkrótsze nogi i co będzie z babami pytlował o byle czym. Za D. pędziła Z., a ja usiłowałam jej dotrzymać kroku (co w pierwszej części trasy nawet mi się udawało), a na końcu maszerowała A. Przy punkcie było parę sekund żeby popatrzyć w mapę i chwilami udawało mi się ustalić miejsce naszego pobytu, a nawet przewidzieć, gdzie dalej pójdziemy. Wspólnym wysiłkiem przemieszczaliśmy się jakoś z punktu na punkt, a ja wciąż miałam odczucie, że robimy to w jakiś mało racjonalny sposób. Na pewno nie była to optymalna trasa, ale dawała spore nadzieje na stracenie dużej ilości kalorii. I tym pocieszałyśmy się z Z. i A. Dodatkowo trasę wydłużały dziwne ogrodzenia pojawiające się w najmniej spodziewanych miejscach i zmuszające nas do nadkładania drogi, mimo że lampion często był już w zasięgu wzroku.
Po przejściu gdzieś 2/3 trasy ja już zaczęłam opadać z sił, a Dziad jak pędził, tak pędził. Ponieważ to on dzierżył naszą kartę startową, czułam się zobowiązana podążać za nim, a nie zostawać w tyle z drugim zespołem. Usiłowałam zachować jeszcze jakieś pozory stateczności i nie podbiegać co kawałek, ale gdzie tam. Nawet mój bieg był wolniejszy od jego marszu.
- Nigdy więcej! Nigdy więcej! - obiecywałam sobie w duchu. Nie po to przestałam chodzić z T., żeby znowu musieć biec, myśleć i wygrywać. Miało być na luzie i towarzysko. Babo! Wróć!
W końcu zebraliśmy co było do zebrania, uzgodniliśmy zeznania w sprawie zadań i Z. na skróty doprowadziła nas do Powsińskiej, za którą była meta. Od kładki Dziad znowu pognał przodem, ja za nim, a reszta grupy została gdzieś w tyle. Na metę dotarli kilka ładnych minut po nas.
Na mecie rozparcelowywano dopiero pierwsze ciasto, co znaczyło, że mamy niezły wynik czasowy. Za to nigdzie nie widziałam T.
- Poszedł na jeden punkt i nie ma go już od godziny - oznajmiła B. Sz. - szefowa imprezy.
Widząc moje zaniepokojenie ( jak to? bez kolana poszedł na trasę???) wyciągnęła telefon żeby sprawdzić co z T.
- Mówi, że będzie za 20 minut.
Po trzecich dwudziestu minutach zaczęłam się już poważnie niepokoić. Na trasie zostały oprócz niego tylko dwie osoby, obie pełnosprawne. Kiedy już niemal przymarzłam do podłoża, T. wreszcie się objawił. Oczywiście zaliczył wszystkie punkty, łącznie z różnymi przeszkodami terenowymi. Jak mu to zaszkodzi na nogę, to uroczyście obiecuję, że mu osobiście obie nogi z d..y powyrywam! Wtedy już będzie siedział na tym, co mu zostanie.
Wrócił T., wrócił K. M., a A. N. ani śladu. Już się bałam, że ją gdzieś nad jeziorkiem kto zaciukał, ale co jakiś czas nawiązywaliśmy z nią kontakt telefoniczny i wciąż już wracała na metę:-) Dotarła pół godziny po zamknięciu maty, ale cała i zdrowa. T. odpiłował mnie od podłoża, co to do niego przymarzłam i w końcu mogliśmy wrócić do ciepłego domku.
A rankiem obudziły mnie słowa:
- Wstawaj zwycięzco!
Jak zwykle protokół pojawił się w ekspresowym tempie i faktycznie - Dziad pogonił mnie do wygranej.
Więcej zwyciężać nie planuję! A przynajmniej nie na wyścigi.

8 komentarzy:

  1. A tak w szczególe i ogóle to ja poproszę o ułatwienia dla niepełnosprawnych, bo bez kolana nie jest łatwo w górę i w dół latać po ośnieżonych i skarpach, takich bez podjazdów dla inwalidów. Brak takich ułatwień to jawna dyskryminacja, pogwałcenie wytycznych unijnych i narażanie Mojej Drugiej Połowy na przymarzanie do gruntu na mecie w trakcie oczekiwania na moja skromną osobę! Ot choćby takie ułatwienie w postaci możliwości fotografowania PK/lampionu z pewnej odległości:-)
    T.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Huhuhu, ale masz wymagania! ;)

      Usuń
    2. Mogę Ci kolanko kulą potraktować to sama zobaczysz;-)
      T.

      Usuń
    3. O, i jeszcze grozi! ;P

      Usuń
    4. Nie to, ze grozi tylko ma nieużywane kule (no używane do zdjęcia:-) i szuka dla nich zastosowania;-)
      T.

      Usuń
    5. I na mnie z nimi się zasadzasz? Zapamiętam Ci to ;P

      Usuń
  2. A ja po prostu chcialem jak najlepiej, zeby potem nie bylo, ze najpierw sie dosiadl, a potem przez niego mamy zly wynik, a z Tomkiem to na pewno byloby wyzsze miejsce, albo jeszcze co... Lesny D.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty się Leśny bierz już za tezety.

    OdpowiedzUsuń