piątek, 15 stycznia 2016

Jak oswoiłam Smoka i samochód.

"Oswój Smoka" po "Warszawie Nocą" to była sama przyjemność i rozrywka. Co oczywiście potwierdza moją tezę, że biegi to samo zuo. Nawet dojazd samochodem (ze mną za kierownicą) był mniej stresujący, a parkowanie to już całkiem łatwiejsze.
Pomna doświadczeń z "Trzech Króli", ekipy do zespołu zaczęłam szukać dużo wcześniej. Czyli dzień przed:-) Życzliwe ludzie w tych naszych Stowarzyszach, więc i ekipę i tramwaj udało się zmontować bez problemu. Na ekipę to co prawda musiałam czekać dłuższą chwilę, bo o ile A. K. była silna, zwarta i gotowa, to Z. M. musiała sobie porządzić w sekretariacie. Twierdzi, że lubi. Skoro lubi, to jej przecież nie będziemy żałować chwili przyjemności.
W końcu ruszyłyśmy. To znaczy najpierw postałyśmy gapiąc się na mapę, a kiedy już się nam udało zlokalizować dwa wycinki oraz rozpuścić się z gorąca przeniosłyśmy się na zewnątrz, pod latarnię. Nie w celach zarobkowych!
Pierwszy wycinek, jam to nie chwaląc się, dopasowałam. Co i trudne nie było, bo punkt był pod blokiem mojej cioci, a wcześniej sobie jak raz sprawdziłam na mapie jak się ma  nasza impreza do miejsca jej zamieszkania.
Po podjęciu decyzji, że idziemy w teren, zapadła krepująca dezorientacja. Kto poprowadzi? Jakiś lider w grupie musi być przecież. Z racji wieku i imperatywu moralnego poczułam się w obowiązku nieśmiało zaproponować:
- To ja do pierwszego punktu....
Wszyscy ochoczo przytaknęli i nasz wesoły tramwaj ruszył. Akurat doprowadzenie do PK 10 nie było wielkim wyczynem, ale i tak poczułam się dumna i blada, kiedy zobaczyliśmy na drzewie lampion. Z. od razu wyrwała do przodu, bo robiła za głównego pisarza. Piętnastkę i pięćdziesiątkę piątkę znawigowałyśmy już razem, co też było raczej proste. W międzyczasie  gdzieś zgubił nam się cały wagonik tramwaju, bo zamiast szukaniem lampionów zajmował się puszczaniem baniek mydlanych. Ale Różowe Jednorożce tak mają:-)
Jako, że Z. miała wizję, postanowiłyśmy przenieść się na drugą stronę KENa i sprawdzić, czy jej proroctwo się sprawdzi. Nie narzucałam się więc z prowadzeniem, a nawet odpuściłam sobie patrzenie w mapę. Bo skoro twierdziła, że wie co robi... Ufff. Wiedziała.
Kiedy zebrałyśmy, co było do zebrania z wycinków orto, nadeszła odsuwana na potem chwila dopasowania reszty fragmentów mapy. Ale w sumie, co to dla nas? A. K. dopasowała fragment z mapy biegowej, ja lidara i poszłyśmy jak po swoje. Co prawda okazało się, że musimy drugi raz iść w to samo miejsce, bo trafił się punkt podwójny, wcześniej przez nas nie zidentyfikowany, ale co było robić.
Resztę punktów miałyśmy po drugiej stronie Doliny Służewieckiej. Po przejściu za potok i ulicę teren wydał mi się dziwnie znajomy. W końcu przypomniałam sobie - to tutaj pierwszy raz w życiu (i jedyny?) poszłam sama, samiuteńka na etap.
 Pod koniec trasy coraz częściej i coraz nerwowiej przeliczałyśmy zebrane punkty, żeby wstrzelić się w wymagane 55. To znaczy, A. i Z. przeliczały, a ja je motywowałam. W końcu wyliczyły, że dość i wracamy. Podobno nawet w czasie się zmieściłyśmy. Ja tam, jako osoba szczęśliwa, czasu nigdy nie mierzę i ogólnie mam go w głębokim poważaniu. Chodzę albo do skutku, albo do zniechęcenia, ale ucieszyłam się, że dobrze nam poszło.
Na mecie załapałyśmy się jeszcze na ciasto, co było o tyle ważne, że jedno z nich własnoręcznie upiekł T. Dobrze mu poszło i zjadłam ze smakiem:


W losowaniu nagród nic nie wylosowałam, ale to dla mnie nie nowość i nie poczułam się zawiedziona. Poczekaliśmy z T. do powrotu ostatniego uczestnika, bo T. tak lubi, a mi się nie spieszyło za kierownicę, ale w końcu trzeba było wracać do domu. Na szczęście większość  ludzi już zdążyła wrócić z pracy do domów, więc ruch na drodze nie był duży. Dałam radę!
Smok i ruch uliczny oswojony!

3 komentarze:

  1. A może T. chce się też wykazać cukierniczo w przyszły czwartek? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak mi gruszek nie wyjedzą to i ciasto się zrobi;-)

    OdpowiedzUsuń