czwartek, 7 stycznia 2016

Trzej Królowie, trzej partnerzy, Wytrzeszczona w miasto bieży...

Zimno, ciemno i od domu daleko i gdyby nie herbata, którą miałam dowieźć w termosie, to raczej zostałabym w domu. Zawsze T. mobilizował mnie do wyjścia, a teraz co? Samej mi się nie bardzo chce, no i strach nocą tak się pałętać po świecie.
W pierwszej wersji miałam pojechać na Wileński i stamtąd dygać na Lubelską. Żeby nie iść po próżnicy zamówiłam sobie dojściówkę, a kiedy zorientowałam się, że przebieżka  z ciężkim termosem to szczyt głupoty, dojściówka już była zrobiona. Czułam się zobligowana do jej zaliczenia, ale przecież nie przed imprezą. Postanowiłam pójść po i do tego nie na wszystkie punkty. A z termosem pojechałam na Wschodni.
Tymczasem na etap główny nie miałam z kim iść. T. w szpitalu, D. organizator, inni jakoś wcześniej się podobierali i już myślałam, że będę musiała sama zmagać się z mapą, ale okazało się, że D. M. - nasz najmłodszy młodzieżowy pinokio też jest bezpański, więc dwie sieroty postanowiliśmy połączyć siły.  Myślałam, że młody, bo młody, ale przecież mężczyzna, jakoś się mną zaopiekuje, a ten tuż przed startem oznajmił, że pierwszy raz w życiu idzie na coś powyżej TP. No masz babo placek! Oczami wyobraźni już zobaczyłam te wszystkie nagłówki w gazetach: "Cała stolica od trzech dni szuka zaginionych na InO R. Ł. i D. M." Tak po prawdzie, to trochę się czailiśmy na jakiś tramwaj, żeby się podłączyć, ale nic nie nadjeżdżało, więc ruszyliśmy na najbliższy  punkt. Potem z rozpędu wzięliśmy trzy kolejne i ... skończył się nam wycinek. Podstawy koron spisaliśmy na straty już po pierwszym rzucie oka na nie - ja, bo po ciemku nic na tych cieniutkich paseczkach nie widziałam, D., bo stwierdził, że jeszcze nie jest na tym etapie rozwoju inowego. Wykoncypowaliśmy sobie, że żółta droga musi przechodzić z wycinka na wycinek i faktycznie tak było. Łącznikiem z trzecim wycinkiem okazało się rondko, które stało się dla nas takim Pałacem Kultury dla przyjezdnych - czyli w razie zgubienia się wracamy na nie.
PK A i B wzięliśmy gładko i skręciliśmy po C. Jakoś umknęło naszej uwadze, że przechodzimy za bramę zamkniętego osiedla. Brama szeroka, otwarta - łatwo przeoczyć. Gdzie tylko się ruszyliśmy, wszystko pozagradzane. D. był gotów przeskakiwać przez te wszystkie płoty, ale odmówiłam współpracy. Nie uchodzi, w moim wieku nie uchodzi. W sensie, że nie nie uchodzi przez płot, tylko nie uchodzi tłumaczyć się potem na komendzie. W końcu zarządziliśmy odwrót i... stanęliśmy przed zamkniętą na głucho bramą. Już mieliśmy zacząć panikować, gdy z drugiej strony pojawił się dostawca pizzy i uświadomił nas, że mamy pod ręką magiczny przycisk, który czarodziejskim sposobem otworzy bramę. Faktycznie, tak było. Do PK C polecieliśmy bardzo, bardzo dookoła tego wrednego osiedla. Ja to z wrażenia pogubiłam się w liczeniu uliczek, ale D. na szczęście był czujny. Jak to harcerz:-) Napotkana przy C ekipa ruszyła na PK L, ale ponieważ my nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie on jest, postanowiliśmy wrócić do ronda. Przelecieliśmy te parę kilometrów i tam popatrzywszy w mapę odkryliśmy, że L jest tuż przy C. Wcale nie musieliśmy tej operacji myślowej wykonywać na rondzie, mogliśmy przy PK C, ale kto by tam myślał na zapas. P i N nie sprawiły nam większych problemów, a przy okazji wyczailiśmy, gdzie podpiąć Gwiazdkę z Nieba. A potem masę czasu straciliśmy szukając PK D, bo miał być przy torach, a akurat przejechał pociąg, więc wiedzieliśmy gdzie tory. Tory, jak to tory - ciągną się kilometrami i szukanie czegoś wzdłuż nich może trwać latami, zwłaszcza kiedy się nie widzi czego trzeba szukać. D. miał straszna ochotę na tego punkcika i nie miałam sumienia odmówić. W końcu i on się poddał i ruszyliśmy po ostatni dostępny nam PK. Park, woda, mostek i znany kierunek wcale nie gwarantowały sukcesu. Kiedy doszliśmy do Grochowskiej zamiast do spodziewanego parku, trochę powietrze z nas uszło. Stanęliśmy bezradnie, nie wiedząc nawet gdzie jest meta. Nagle po drugiej stronie ulicy mignęły mi Leśne Dziady wychodzące z bocznej uliczki.
- Ooooo, na pewno coś tam musi być! - pomyślałam i zachęciłam D. do jeszcze jednego wysiłku. Faktycznie, lampion wisiał na mostku. A do mety poszliśmy po prostu za innymi:-) W końcu była to nasza ostatnia szansa na stramwajenie się.
Do odjazdu pociągu miałam jeszcze chwilę, więc postanowiłam rozprawić się z dojściówką. Czujny, jak zawsze, M. S. od razu przyuważył szansę na dodatkowy punkcik do książeczki i na migi pokazał, że idzie ze mną. Po czym zabrał mi mapę i... poszedł. No to ja za nim, bo przecież mapy bez walki nie oddam. Wydzierając sobie co chwilę dojściówkę z rąk przeszliśmy 2/3 trasy i spotkaliśmy A. K. z kolegą. Tym razem M. wziął mapę A., a ja mogłam spokojnie zobaczyć gdzie byłam i dokąd idę. Półtora kilometra przeszło migiem, bo co to jest w porównaniu z tym, ile chodzimy na etapie. Ale do Lubelskiej wróciłam już tramwajem:-)
I tym sposobem odrobiłam kolejne dwa punkciki do T. :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz